Wielu śmiałków, poczynając od epoki wielkich odkryć geograficznych w XVI w., próbowało już znaleźć to przejście, nikomu się nie udało. Zadanie jest więc ambitne, ale załogi obu statków są doświadczone i przygotowane na najtrudniejsze okoliczności, również na spędzenie kilku zim w skutej lodem Arktyce. Bez problemu docierają do Grenlandii po miesięcznej żegludze, potem ruszają dalej na północny zachód. Pod koniec lipca widzą je jeszcze z daleka wielorybnicy u północnych wybrzeży Kanady. Później wszelki ślad ginie.
Przez dwa lata fundatorzy ekspedycji i rodziny oficerów czekają cierpliwie, potem z Anglii ruszają kolejne ekspedycje poszukiwawcze. Znajdują ślady po dramacie, którego nikt nie umie zrozumieć. Szczątki członków załogi i przedmioty z HMS Erebus i HMS Terror rozsiane są na wielkiej przestrzeni pokrytej lodem Arktyki. Wygląda na to, że marynarze porzucili zapewniające schronienie statki i ruszyli przez lód na spotkanie śmierci. Co właściwie się wydarzyło? Naukowcy do tej pory próbują rozwikłać tę zagadkę, a nowe odkrycia odsłaniają kolejne sceny dramatu, jaki rozegrał się na dalekiej Północy.
Zjedli kapitana
Z pewnością w dramatycznej sytuacji musieli być ci członkowie ekspedycji Franklina, których kości archeolodzy znaleźli pod koniec XX w. w pobliżu miejscowości Nunavut na Wyspie Króla Williama. Odkopano tam stos 451 kości należących do co najmniej 13 marynarzy z Erebusa lub Terroru. Kim byli? Jakie nosili nazwiska? To była tajemnica, dopóki w 2020 r. dr Douglas Stenton, archeolog z kanadyjskiego Waterloo University, nie rozpoczął akcji gromadzenia DNA od żyjących potomków tych, którzy wyruszyli na ekspedycję Franklina. Do 2024 r. udało mu się pozyskać próbki DNA od 25 żyjących krewnych marynarzy i dowództwa obu statków.
Wśród zidentyfikowanych krewnych uczestników wyprawy był niejaki Robert Gambier, potomek w piątym pokoleniu kuzyna pierwszego oficera HMS Erebus – Jamesa Fitzjamesa. Odnalazła go holenderska historyczka Fabiënne Tetteroo, od lat tworząca drzewo genealogiczne rodziny Fitzjamesów, a następnie skontaktowała go z dr. Stentonem w celu pobrania próbki DNA.
Dr Stenton chciał porównać te próbki z DNA szczątków znalezionych w pobliżu Nunavut. I w ten sposób być może ustalić tożsamość marynarzy, którzy tam zginęli. Choć kości przeleżały w bardzo niekorzystnych warunkach 175 lat, dr. Stentonowi udało się wyekstrahować DNA z zęba tkwiącego w szczęce anonimowego uczestnika feralnej wyprawy. Badacz porównał je z próbkami pobranymi od współczesnych krewnych członków ekspedycji. I bingo! DNA z zęba, a konkretnie to znajdujące się na chromosomie Y, idealnie pasowało do chromosomu Y Roberta Gambiera. Czyli to była szczęka kapitana Jamesa Fitzjamesa.
Jak zginął? To wiadomo było już wcześniej. Na szczęce były ślady po nacięciach nożem, które odkryła już w 1997 r. dr Anne Keenleyside z kanadyjskiego McMaster University. To bardzo charakterystyczne nacięcia, powstające podczas oddzielania mięsa od kości. Świadczą one o kanibalizmie. – Identyfikacja szczątków Fitzjamesa rzuca nowe światło na smutny koniec wyprawy – mówi dr Stenton. Fitzjames zmarł przed przynajmniej kilkoma innymi żeglarzami, którzy potem go zjedli. – To pokazuje, że ranga czy status nie miały znaczenia w ostatnich, desperackich dniach wyprawy, gdy ludzie starali się ratować tylko siebie – dodaje dr Stenton.
Członkowie załogi mogli cierpieć na zatrucie ołowiem, które powodowało silne osłabienie, zaniki pamięci, zawroty głowy, a nawet halucynacje
Wyssać cały szpik
Wieści o tym, że wśród członków wyprawy Franklina mogło dochodzić do aktów kanibalizmu, przywoziły już w XIX w. pierwsze wyprawy poszukiwawcze. Ponoć wygłodzonych Europejczyków zjadających się nawzajem, a nawet wędrujących z czyjąś odciętą nogą zarzuconą na ramię, widzieli mieszkający tam Inuici, którzy opowiadali o tym podróżnikom z Europy. – Początkowo jednak nikt nie dawał temu wiary, Brytyjczykom nie mieściło się w głowie, żeby jeden angielski dżentelmen mógł zjeść drugiego angielskiego dżentelmena – mówi dr Mikołaj Golachowski, biolog, przewodnik turystyczny po Arktyce, specjalista od historii wypraw polarnych. – Podróżnika, który jako pierwszy przywiózł te wieści od Inuitów, lekarza Johna Rae, spotkał na salonach ostracyzm z powodu głoszenia takich herezji i dawania wiary “dzikusom” – opowiada dr Golachowski.
Jednak dopiero przeprowadzone w 2016 r. ponowne badanie kości znalezionych na Wyspie Króla Williama pokazało, do jak ekstremalnych zachowań pchnął marynarzy głód. Dwóch badaczy, dr Simon Mays, archeolog z angielskiego Southampton University, oraz dr Owen Beattie, antropolog z kanadyjskiego University of Alberta, przyjrzało się 35 kościom, które znaleźli w latach 90. XX w. w zachodniej części Wyspy Króla Williama i zidentyfikowali jako szczątki członków załogi Terroru i Erebusa. Tuż po odkryciu szczątków Mays i Beattie odkryli widoczne na pierwszy rzut oka ślady po odcinaniu mięsa od kości, w nowym badaniu chcieli jednak sprawdzić, czy załoga posunęła się do kolejnych stadiów kanibalizmu.
Jak piszą Mays i Beattie w swoim artykule opublikowanym w 2016 r. w “Journal of Osteoarchaeology”, gdy ludzie z głodu zaczynają zjadać siebie nawzajem, na kościach widać ślady oddzielania dużych fragmentów mięśni. Kolejne stadium to rozczłonkowanie zwłok w celu wydobycia każdego skrawka mięsa i tłuszczu, a etap ostatni to kruszenie kości, aby wydobyć z nich szpik. Czy to właśnie robili marynarze z Erebusa i Terroru? Aby to ustalić, naukowcy przebadali znalezione kości w poszukiwaniu specyficznych wzorców złamań oraz innych nietypowych śladów. Okazało się, że miały one nie tylko złamania wyglądające na zrobione umyślnie, ale także bardzo specyficzne wygładzenia na zakończeniach kości.
Jak piszą naukowcy, te ślady musiały powstać podczas pocierania kości o ściany garnka podczas gotowania przez co najmniej 20 minut. To oznacza, że ludzie musieli na ostatnim etapie głodowania posuwać się do łamania kości nieboszczykom i wygotowywania z nich szpiku. Naukowcy sądzą, że głodujący marynarze używali do gotowania dużych żeliwnych garnków, w jakie wyposażone były statki, a do podpalania ognia pod nimi – drewna wyrzuconego na brzeg przez morze czy wyschniętych wodorostów.
Przygotowani na wszystko
Wyruszając na wyprawę, załogi obu statków z pewnością nie spodziewały się takiego jej końca. Wbrew pozorom podobne wyprawy rzadko kończyły się katastrofą. – Uczestnictwo w ekspedycjach polarnych w XIX-wiecznej brytyjskiej marynarce wojennej było zaskakująco bezpiecznym zajęciem. Wskaźnik śmiertelności wynosił zaledwie 1 proc. – twierdzi dr Mays w rozmowie z “Live Science”. Dodatkowo wyposażenie obu statków i zgromadzone na nich zapasy dowodziły, że dowództwo Erebusa i Terroru wiedziało, z czym przyjdzie im się mierzyć. – Obaj dowódcy, Franklin i jego zastępca Francis Crozier, byli już wcześniej w Arktyce – opowiada Mikołaj Golachowski. Franklin zyskał nawet przydomek “tego, który zjadł własne buty”, bo doświadczył już głodu i porażki w jednej z poprzednich, nieudanych wypraw. – Dowódcy mieli jednak to typowe, mocarstwowe podejście Brytyjczyków z XIX w., którzy byli butnie przekonani, że poradzą sobie w każdych okolicznościach, a już na pewno nie dadzą się pokonać przyrodzie – mówi Golachowski.
Statki miały silniki parowe z pojedynczymi śrubami, które można było schować, aby uniknąć ich uszkodzenia, wzmocnione żelazem dzioby do przedzierania się przez krę lodową, wewnętrzne ogrzewanie, a przede wszystkim – zapasy konserwowanej i suszonej żywności na co najmniej trzy lata. – Z dzisiejszej perspektywy widać jednak arogancję i bezmyślność w wyposażeniu statków. Oficerowie zabrali ze sobą jedwabne chusteczki, złote widelce i mnóstwo książek, a gdy przyszło walczyć o przetrwanie, okazało się, że na łodzi jest zaledwie jeden muszkiet na pięciu ludzi – opowiada Golachowski.
Jedzenia jednak było pod dostatkiem, bo dowódcy spodziewali się, że nie uda im się znaleźć Przejścia Północno-Zachodniego przez jeden sezon. Liczyli się z tym, że statki zimą mogą utknąć w lodzie i trzeba będzie przeczekać kilka miesięcy do wiosny kolejnego roku. I rzeczywiście tak się stało. Potwierdziło to odnalezienie 11 lat później przez jedną z pierwszych wypraw poszukiwawczych “notatki Victory Point” – złożonej w specjalnym kopcu informacji od załogi, napisanej 25 kwietnia 1848 r., z której wynika, że statki najpierw przezimowały w lodzie w okolicy wyspy Beechey, a potem popłynęły dalej na zachód. Kolejna zima zastała je w pobliżu Wyspy Księcia Williama i – jak wynika z notatki pozostawionej przez załogę – lód nie rozmarzł kolejnego lata, a statki pozostały uwięzione na kolejną, trzecią już zimę w Arktyce.
W tym czasie, pod koniec 1847 r., zmarło już 24 członków załogi, w tym dowódca wyprawy, sir John Franklin. Pozostali przy życiu członkowie załogi, w tym James Fitzjames, który objął dowództwo nad Erebusem, podjęli decyzję, żeby w nadchodzącym roku nie czekać, aż lody puszczą i będzie można odpłynąć z feralnego miejsca, ale opuścić statki i podjąć morderczy, 1000-milowy marsz do najbliższej placówki handlowej w Zatoce Hudsona, podążając wzdłuż rzeki Back River.
Tropem ołowiu i cynku
Tyle wiadomo z notatki, cała reszta historii załogi Erebusa i Terroru to opowieść składana z relacji pozyskanych od Inuitów, ze znalezisk szkieletów i przedmiotów należących do załogi jeszcze w XIX w. oraz z zaawansowanych, współczesnych badań przeprowadzanych zarówno w terenie, jak i w laboratorium. Już pierwsze wyprawy poszukiwawcze odkryły przedmioty i inne ślady po marynarzach przy ujściu Back River, zaczęto odkrywać też zamarznięte ciała oraz groby. Ale kolejnych poszukiwaczy wciąż napędzała wątpliwość – może część marynarzy jednak dotarła dalej na południe? Ktoś zdołał ich uratować? Przez dziesięciolecia od tej katastrofy po świecie krążyły najróżniejsze opowieści, również o tym, że kilku ocaleńców zamieszkało z Inuitami.
Wszystkie ślady urywały się jednak ok. 400 km od miejsca, z którego wyruszyli ludzie z Erebusa i Terroru. I tak niezwykłe jest to, że dotarli tak daleko, zważywszy na warunki, z jakimi musieli się mierzyć. – Choć kwiecień, miesiąc, w którym załoga wyruszyła w swój marsz na południe, jest dobrym miesiącem na przemieszczanie się po Arktyce, warunki wciąż są bardzo ciężkie. Ogromna wilgoć w powietrzu, wichury, coraz bardziej topniejący lód i śnieg nie ułatwiały tej wyprawy – opowiada dr Golachowski.
Dzisiaj, po ostatnich wykopaliskach i ekshumacjach przeprowadzonych pod koniec XX w. na Wyspie Króla Williama, naukowcy są przekonani, że żaden z członków wyprawy nie wydostał się poza tę wyspę. Wszyscy zginęli, do czego wydatnie przyczynił się zły stan zdrowia marynarzy – gorszy nawet, niż można było się spodziewać po długim czasie głodowania. Tę tajemnicę badał od lat 80. XX w. dr Owen Beattie z University of Alberta, który w 1982 r. zorganizował wyprawę badawczą prowadzącą wzdłuż trasy przemieszczania się rozbitków. Odnalazł on kolejne ludzkie szczątki, które potem zbadał w laboratorium. Okazało się, że w kościach był zaskakująco wysoki poziom ołowiu, aż dziesięciokrotnie wyższy niż w próbkach pobranych ze szkieletów Inuitów z tego samego obszaru i okresu. Członkowie załogi mogli cierpieć więc na zatrucie ołowiem, co potwierdziły kolejne badania ekshumowanych szczątków pierwszych zmarłych marynarzy na wyspie Beechey. Naukowcy wskazywali dwa potencjalne źródła tego zatrucia – pierwsze to konserwy, które były uszczelniane stopem ołowiu, a drugie – system odsalający wodę morską używany na statkach, który mógł wytwarzać wodę destylowaną o dużej zawartości ołowiu.
Efekt był ten sam – zatrucie ołowiem, które powodowało silne osłabienie, bóle mięśni oraz uszkodzenia układu nerwowego, w tym zaniki pamięci, zawroty głowy, znużenie i bezsenność, a nawet halucynacje. Możliwe, że zatrucie ołowiem miało wpływ na upośledzenie realnego osądu sytuacji przez oficerów i podejmowanie przez nich decyzji, które ostatecznie sprowadziły zagładę na nich wszystkich.
Ale marynarzy po cichu zabijało coś jeszcze – jak wykazała w 2016 r. toksykolożka dr Jennie Christensen z TrichAnalytics w Kanadzie – uczestnicy wyprawy cierpieli na poważny niedobór cynku. Badaczka wykazała to, mierząc zmieniający się w czasie poziom ołowiu, miedzi i cynku w paznokciu Johna Hartnella, jednego z członków załogi. Jak pisze dr Christensen z zespołem w “Nature”, niedobór ten – wywołany przez brak mięsa w diecie – pod koniec życia Hartnella bardzo się pogłębił, powodując bardzo szybkie osłabienie oraz upośledzając pracę układu odpornościowego. To sprawiło, że ludzie umierali na gruźlicę i choroby płuc.
Opowieści Inuitów
Los członków wyprawy Franklina nie pozostawia więc już dzisiaj większych wątpliwości. – Tak naprawdę szczęście mieli ci, którzy zmarli na samym jej początku, bo nie musieli doświadczać tego całego piekła, które nastąpiło potem – mówi dr Golachowski. Ostatecznym przypieczętowaniem tej historii było odnalezienie obu zaginionych statków po kilkunastoletnich poszukiwaniach zainicjowanych przez rząd Kanady. W 2014 r. archeolodzy i nurkowie zidentyfikowali statek HMS Erebus na dnie Zatoki Królowej Maud. W 2016 r. niewielki zespół poszukiwaczy z Arctic Research Foundation pod kierownictwem Adriana Schimnowskiego zlokalizował HMS Terror w zatoce Terror aż 60 km na południe od miejsca, w którym – jak dotąd sądzono – statek został porzucony.
Co ciekawe, oba statki zostały znalezione dokładnie w miejscach, które od lat wskazywali Inuici. – Gdyby zaufano miejscowej ludności i od razu szukano w tych miejscach, obie ekspedycje kosztowałyby rząd kanadyjski zdecydowanie mniej czasu i pieniędzy – mówi dr Golachowski. Ale jest ktoś, kto wyciągnął lekcję z porażek wyprawy Franklina. – To Roald Amundsen, który w 1903 r. również podjął próbę przekroczenia Przejścia Północno-Zachodniego. On jednak wybrał się na tę wyprawę na lekkim, łatwym do manewrowania w cieśninach między wyspami statkiem, a co więcej, spędził dwa lata wśród Inuitów, ucząc się od nich, jak przetrwać w arktycznych warunkach – opowiada dr Golachowski. I w 1905 r. przepłynął z Atlantyku na Pacyfik, przybijając swoim statkiem do Nome na Alasce i kończąc trwający ponad 500 lat wyścig.