Tym razem miało być inaczej. Pracowała na uniwersytecie na wschodnim wybrzeżu USA i choć semestr skończył się w połowie grudnia, zdecydowała, że nie powie o tym rodzinie. Niech myślą, że jest zajęta, nie ma sensu lecieć do Polski na kilka dni.
– Dla samej siebie miałam doskonałą wymówkę, bo zaprosił mnie amerykański kolega. Jego rodzina miała farmę w stanie Wisconsin, miałam zobaczyć, jak prawdziwi Amerykanie obchodzą święta – uśmiecha się.
I zobaczyła. W Wigilię razem z kolegą poszli na zakupy do Walmarta. Kiedy przepychali się w tłumie ogarniętych przedświątecznym amokiem, pomyślała, że w domu pewnie już wszyscy siedzą przy stole, zjedli barszcz z uszkami i czekają na karpia. Potem wracali na farmę przez rozświetlone tysiącami lampek miasteczko, a ona się zastanawiała, czy bracia pomogli mamie posprzątać po kolacji. Wieczorem piekła jeszcze z mamą kolegi ciasteczka i kiedy przyozdabiały je posypką w dzikich kolorach, Dorota nagle zatęskniła za makowcem. – Mógłby być nawet z rodzynkami, choć zawsze je wydłubywałam – mówi.
Następny dzień był jeszcze bardziej amerykański. Od rana domownicy chodzili wokół wielkiej choinki, próbując zajrzeć do zawieszonych na niej ozdobnych skarpet z prezentami. Na obiad był twardy indyk faszerowany z ziemniaczanym purée, a na deser straszliwie słodkie anielskie ciasto, czyli biszkopt z białą lukrową masą. Po szybkiej rundce kolęd (Dorota znała tylko “Silent Night” i “Joy to the World”) było komisyjne podziwianie iluminacji sąsiednich domów i dywagacje, kto wygrał tę rywalizację.
W końcu nadszedł czas odpakowywania prezentów. Dorota dostała okropny sweter z reniferem. Wytłumaczono jej, że to taka tradycja: im brzydszy, tym lepszy i trzeba w nim siedzieć do końca dnia. Więc siedziała, oglądając film o Kevinie, który w święta siedział sam w domu. – I wtedy się rozpłakałam z tęsknoty. Bo Kevin gadał po angielsku, a przecież zawsze był lektor, z którego naśmiewali się bracia. Żałowałam, że nie mogę usiąść koło mamy i trzymać jej za rękę, kiedy ojciec wychyla kolejny kieliszek – wspomina. – I cały czas myślałam: co ja robię wśród tych miłych, ale obcych i zdawkowo uprzejmych ludzi? Dlaczego nie jestem z tymi, których kocham?
Salto do tyłu w parku
Tosia postanowiła w święta uciec na Tajwan.
– To było pięć lat temu, pracowałam jako nauczycielka angielskiego w Seulu i miałam bardzo mało urlopu, zaledwie kilka dni w roku. Moja szkoła językowa ogłosiła na święta czterodniową przerwę, więc pomyślałam, że to dobra okazja, by się wyrwać z miasta.
Tajwan miał tanie loty i ładną pogodę, uznałam, że to dobry pomysł. Mogłam wprawdzie spędzić święta z przyjaciółmi, ale w Korei Południowej Boże Narodzenie w niczym nie przypomina polskich świąt, wygląda raczej jak walentynki. Wszyscy chodzą na randki, umawiają się na imprezy, bo mają wreszcie czas, nie ma prezentów pod choinką ani rodzinnych spotkań. Nie czułam, że coś tracę. Równie dobrze mogłam wybrać się w podróż – opowiada.
Tajwan też okazał się niezbyt świąteczny, w sklepach nie było zakupowego szaleństwa, na drzewach wisiały tylko pojedyncze lampiony. Tosia spacerowała po pustych ulicach miasta Taidong na wschodnim wybrzeżu i czuła się bardzo samotna. To nie była tęsknota za domem w Polsce, tylko raczej poczucie, że jest w obcym miejscu, w którym trudno się dogadać. Nikt nie mówił po angielsku, w barach nie wiedziała, co zamawia, bo nikt nie potrafił jej wytłumaczyć, nie spotykała żadnych zachodnich turystów.
– Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą począć. Wróciłam do Kaohsiung, skąd następnego dnia miałam lot powrotny do Seulu, i napisałam na platformie Couchsurfing, że szukam kogoś, z kim mogłabym spędzić Boże Narodzenie. Niemal równocześnie odezwało się dwóch chłopaków, Amerykanin i Australijczyk, umówiliśmy się na spotkanie w trójkę – mówi Tosia.
– Ja byłem spłukany, bo wcześniej długo podróżowałem po Chinach. Nie poleciałem do domu w USA, choć u nas to ważne święta. Obchodzimy je przez kilka dni, zjeżdża się cała rodzina, dziadkowie, rodzeństwo mamy i ojca, moi kuzyni z dziećmi, w sumie kilkadziesiąt osób. Jest głośno, mnóstwo jedzenia, pijemy i świetnie się bawimy. Tym razem byłem sam – opowiada Jonathan.
Kiedy spotkali się w miejskim parku przy porcie, od razu się Tosi spodobał. – Zrobił salto do tyłu, a poza tym mówił po chińsku, bardzo mi tym zaimponował. Sprawił, że Tajwan przestał być dla mnie taki niedostępny – mówi.
– Najpierw poszliśmy na nocny targ, potem przenieśliśmy się do innego parku i po prostu siedzieliśmy tam, piliśmy i rozmawialiśmy, nawet trochę tańczyliśmy. Ja się trochę upiłem, dlatego zrobiłem salto. Na trzeźwo nie dałbym rady – dorzuca Jonathan.
Australijczyk w końcu się pożegnał, a oni spędzili razem jeszcze kilka godzin, po prostu rozmawiając. Tosia pojechała na lotnisko, umówili się, że pozostaną w kontakcie. Pisali do siebie, a dwa lata temu Jonathan przyjechał z wizytą do Polski. Miał być tylko kilka dni, ale został miesiąc, a potem znowu wrócił. Pół roku temu wzięli ślub i właśnie spodziewają się dziecka. Czekają na wspólne święta.
Na Filipinach święta trwają grubo ponad tydzień. Manila była wymarła i nawet kościół na uniwersyteckim kampusie był zamknięty. Najwyraźniej księża też mieli święta – śmieje się Halina
Na końcu świata
– Poszliśmy do baru i zamiast karpia zamówiliśmy rekina – wspomina podróżnik i pisarz Cezary Borowy, który Boże Narodzenie w 1987 r. spędził w stanie Goa na zachodnim wybrzeżu Indii. Do Polski nie mógł wrócić, bo po studiach pojechał na wycieczkę do Wielkiej Brytanii i z niej nie wrócił. Według przepisów PRL złamał prawo, przebywał za granicą nielegalnie. W kraju zabrano by mu paszport na pięć lat, a poza tym czekało na niego powołanie do wojska. Kiedy kolega przysłał mu tygodnik “Polityka” z artykułem o polskich przemytnikach w Indiach, pomyślał, że chce się do nich przyłączyć.
Został członkiem liczącej sto kilkadziesiąt osób grupy. Studenci, lekarze, młoda polska inteligencja lat 80. wychowana na etosie Solidarności. Wszyscy się znali, przemycali kamery i magnetowidy z Singapuru do Indii, a ponieważ cła na elektronikę były w Indiach zaporowe, biznes bardzo się opłacał. W kilka miesięcy można było zarobić na mieszkanie w Polsce.
– Na święta pojechaliśmy mniejszą grupą: czterech kolegów i koleżanka. Wynajęliśmy prywatną kwaterę w wiosce rybackiej nad Morzem Arabskim. Piękne piaszczyste plaże, palmy, słońce i prawie wcale turystów. Goa to dawna portugalska kolonia, jej mieszkańcy to katolicy. Kiedy mówiliśmy, że jesteśmy z Polski, od razu wiedzieli, że to kraj Jana Pawła II. Po naszej kolacji wigilijnej z rekinem w roli głównej poszliśmy na pasterkę. Byliśmy już trochę wstawieni, bo alkoholu sobie nie odmawialiśmy, więc usiedliśmy przed samym ołtarzem. Wszystko było ciekawe, inne niż u nas. Śpiewali, dymili kadzidłami, odprawiali jakieś rytuały. Tyle że pasterka trwała ponad dwie godziny, więc nam się trochę nudziło. Chcieliśmy wyjść z kościoła, ale byliśmy tam jedynymi cudzoziemcami, cała wioska na nas patrzyła, więc strasznie głupio było się wycofać. No bo przecież Jan Paweł II i honor Polaka, trzeba było sterczeć do samego końca. Korzyść była z tego taka, że następnego dnia już cała wioska nas znała. Byliśmy swoi – opowiada Borowy.
25 grudnia spędzili na plaży, popijając piwo. – Nie byliśmy specjalnie przejęci świętami. Czuliśmy odrobinę nostalgii, wspominaliśmy dom i rodzinę, ale w tamtym czasie nie można się było dodzwonić z Indii do Polski – mówi Cezary Borowy, który swoje przygody opisał w książce “Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach”.
Z Goa wrócili na przemytnicze trasy. – Kolejne święta, w 1988 r., spędziliśmy w Manili na Filipinach. Jeden z Polaków miał żonę Filipinkę, zaprosił nas do domu jej rodziców. To też jest kraj katolicki, bo przez wieki Filipiny były kolonią Hiszpanii. Zrobiliśmy sobie wieczerzę wigilijną na kilkanaście osób, z polskimi akcentami. Nasze rodziny z Polski przekazały przez osoby wylatujące do Singapuru ogórki kiszone, śledzie marynowane w occie, nawet pierogi z kapustą. Ale najcenniejszy był chleb, rany, jak on smakował. Chleb pieczony tak jak w Polsce jest w Azji nieznany. Przecież myśmy tam, w Azji, mieszkali po kilka lat, bez odwiedzin w kraju. Dziewczyny przygotowały prawdziwie polską wigilię.
Było nostalgicznie, bo dla mnie to już były trzecie święta poza domem. Kurczę, byliśmy na końcu świata, ale na szczęście w grupie przyjaciół, mogliśmy na sobie polegać. Była już przy mnie moja dziewczyna Lady in Red, więc nie czułem się tak osamotniony – wspomina pisarz. Potem rozjechali się po Filipinach.
Nawet kościół zamknięty
Halina do dziś się śmieje, że ze świąt w Manili pamięta przede wszystkim głód. Rok 2013, była na stypendium naukowym, mieszkała na kampusie katolickiego uniwersytetu. Już kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem zdziwił ją rozmach, z jakim Filipińczycy przygotowywali się do świąt. W Polsce w tamtym czasie pierwsze dekoracje pojawiały się zwykle w grudniu, a w Manili już na początku listopada panowało świąteczne szaleństwo. – Któregoś dnia poszłam do marketu po zakupy i zdumiona byłam ilością różnego rodzaju światełek i ozdób – wspomina.
Wiedziała, że na Filipinach Boże Narodzenie trwa grubo ponad tydzień: od 25 grudnia aż do Trzech Króli, ale nie przyszło jej do głowy, że w pierwszy dzień świąt stolica będzie wymarła. Bo część mieszkańców pojedzie odwiedzić rodziny, a reszta spotka się z bliskimi we własnych domach i tam będzie świętować.
Godzinami wędrowała z irlandzkim kolegą, który podobnie jak ona został na kampusie, po wyludnionych ulicach wielkiej metropolii, szukając baru, w którym można by usiąść i celebrować Boże Narodzenie. Znaleźli tylko jedną restaurację. – Zjedliśmy burgera, bardzo dobrego zresztą, ale to nie był mój wymarzony posiłek bożonarodzeniowy. Zwłaszcza że kuchnia filipińska jest znakomita, a pierwsze pytanie, jakie zadaje zwykle nowo poznany Filipińczyk, brzmi: czy nie jesteś głodna? Jadłaś coś? Jedzenie to temat, wokół którego obsesyjnie wręcz krążą rozmowy, więc tym bardziej było to dla nas dziwne przeżycie, wręcz szokujące – wspomina.
Kampus, który na co dzień tętnił życiem, też był kompletnie pusty. – W czasie semestru roiło się od studentów, a nawet lądowały helikoptery, którymi bogaci rodzice podrzucali dzieci na zajęcia, żeby nie przedzierały się przez gigantyczne korki, w jakich zawsze stała Manila. A nagle nie było żywego ducha. Kiedy napisałam e-maile z życzeniami do filipińskich kolegów, żaden się nie odezwał. Czułam się tak, jakby nagle odcięto nam łączność z całym światem. Już kilka dni przed Bożym Narodzeniem zatrudnieni na uniwersytecie zagraniczni profesorowie dostali od administracji wiadomość, że przez cały ten długi świąteczny okres kościół na kampusie będzie zamknięty. Najwyraźniej księża też mieli święta – śmieje się Halina. Nigdy nie zapomni tamtych świąt, to pewne. – Nie, nie tęskniłam za Polską zupełnie – mówi. – Próbowałam przetrwać.
Czułam się kochana
– Nawet jak teraz opowiadam, to mi łzy z oczu lecą. To były po prostu niezwykłe święta, dały mi nadzieję, że nie zawsze wszystko będzie do dupy, można sobie w życiu poukładać – mówi dziennikarka i pisarka Beata Biały.
Nie lubiła świąt. Rodzice nie żyli, rodzeństwo mieszka za granicą, więc spędzała je z mężem i teściową. – I to nasze Boże Narodzenie było bardzo ciężkie, czułam się surowo oceniana i wszystko było nie tak. Zaczynałam się stresować już w październiku, kiedy w redakcji trzeba było zacząć robić materiały świąteczne. Kiedy w końcu rozstałam się z mężem, z jednej strony czułam ulgę, że już nie będzie tego napięcia, a z drugiej zastanawiałam się, jak święta będą teraz wyglądać. Przyjaciółki namawiały, żebym przyjechała do nich, ale nie chciałam się nikomu zwalać na głowę – wspomina.
I wtedy zadzwoniła siostra mieszkająca pod Chicago. – Koniecznie chciała, żebyśmy przylecieli z moim dorosłym już synem. Dawno się nie widziałyśmy, ostatnio na pogrzebie tatusia kilka lat wcześniej. Byłyśmy w kontakcie telefonicznym, ale bardzo za nią tęskniłam. I kiedy się jeszcze wahałam, siostra za mnie zdecydowała. Dostałam od niej bilety lotnicze, walizki i polecieliśmy z synem do Stanów – opowiada Beata Biały.
Nie zastanawiała się wtedy jeszcze, jak będą wyglądały te święta. Cieszyła się po prostu, że nie będą z synem sami, zobaczy siostrę, siostrzeńca i szwagra, który jest dla niej jak brat, troskliwy i opiekuńczy.
– Już kilka dni przed Wigilią siedziałyśmy w kuchni, puszczałyśmy kolędy, robiłyśmy sałatkę, gałki z ryby, szwagier do nas zaglądał, podjadał. Jeździłyśmy na zakupy, wybierałyśmy prezenty. Poczułam całą sobą, że te święta nadchodzą. Ale co ważniejsze, poczułam, że tam mnie każdy chce, że jestem im potrzebna. Byłam trochę jak dziecko z domu dziecka, któremu ktoś wykupił wycieczkę i zrobił wspaniałą niespodziankę – mówi pisarka.
Dom był pięknie posprzątany, przygotowany na przyjęcie gości. – Siostra bardzo dba o szczegóły, więc na stole musiały być gałązki, stroiki, lampeczki, serwetki w srebrnych obrączkach. Wszystko to tworzyło cudowny, magiczny nastrój. Tylko narzekałyśmy, że kurczę, śniegu nie ma. I kiedy już przyszła cała rodzina i byliśmy gotowi usiąść do stołu, nagle zaczął padać. Myśmy się po prostu rzuciły sobie w ramiona i popłakały z radości. Uznałyśmy, że to znak od naszych rodziców – mówi Beata Biały.
W następnym roku okazało się, że ma raka piersi, musiała się poddać mastektomii.
– I wtedy pomyślałam: no dobrze, dziecko jest już dorosłe, jakoś sobie poradzi. Najpiękniejsze święta przeżyłam, mogę umierać. Te święta to był najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałam. No i sama byłam prezentem, bo wszyscy się bardzo cieszyli, że tam jestem, i ja to czułam. Wiedziałam, że choćby nie wiem co się działo, mam tam dom – wspomina. – Do dzisiaj, kiedy mam jakiś trudniejszy moment, przenoszę się myślami do tamtej Wigilii.