— Zaczęłam szukać psychiatry. Czułam, że to nie problem natury fizjologicznej — opowiada. — Od wielu lat nie byłam w stanie połknąć tabletek, bo bałam się, że się udławię. Lekarza zawsze prosiłam o leki w płynie, a jeśli nie było takiej opcji, rozdrabniałam pastylki na proszek. To się zaczęło kilkanaście lat temu, przyzwyczaiłam się.
Psychiatra dała jej leki przeciwdepresyjne, na pierwsze efekty Dagmara czekała tydzień. Nadal nie było mowy o zjedzeniu całego drugiego dania, ale starała się wmuszać w siebie chociaż pojedyncze kęsy. Bardzo dokładnie rozdrabniała pokarm, zajmowało to kilka minut, dopiero wtedy połykała.
Uciekał z domu
— Jeśli za długo coś przeżuwasz, robi się to niesmaczne. Często wypluwałam jedzenie, bo nie miałam ochoty go połykać. Inna kwestia, że gdy tak długo trwa posiłek, wszystko staje się zimne.
Któregoś dnia podjęła wyzwanie: na obiad zje ćwiartkę schabowego. Usiadła przed telewizorem, bo stwierdziła, że jak się czymś zajmie, zapomni o tym, co ma na talerzu, i pójdzie gładko. Zmierzyła czas — posiłek zajął jej półtorej godziny. Ale i tak była z siebie dumna, że dała radę.
Mąż zachowywał się taktownie. Wiedział, że Dagmara nie lubi, gdy się patrzy, jak ona je, więc gdy sam skończył, wstawał od stołu i wychodził. Jednocześnie dodawał jej otuchy. Powtarzał, że to minie, że Dagmara wyzdrowieje.
Po miesiącu wróciła na kontrolę, lekarka stopniowo kazała odstawiać leki. Ale wtedy problem znów się nasilił. Kolejnym razem wybrała innego lekarza. Stwierdził nerwicę lękową i wystawił receptę na nowo, dodatkowo zaproponował terapię.
— Zgodziłam się na to chętnie. Stwierdziłam, że muszę przerobić swoje życie — mówi Dagmara.
Dostała też skierowanie do neurologa i laryngologa. Kiedy lekarka włożyła jej do ust drewniany patyk, nie miała odruchu wymiotnego. Okazało się, że ma bardzo zwiotczałe mięśnie gardła, ale leki, które mogły pomóc, trzeba było połykać w tabletkach. Nie wchodziło w grę ich rozdrabnianie, bo mogły poparzyć gardło. Próbowała je zażywać, zjadając z serkiem homogenizowanym, ale czuła wtedy palenie. Była więc zdana wyłącznie na leki wspomagające. Te w połączeniu z psychoterapią zaczęły jednak przynosić efekty. Psychoterapeuta stwierdził, że może to być choroba psychosomatyczna. U niej umiejscowiła się w gardle, bo przez całe życie milczała i dopasowywała się do sytuacji.
— O moim domu rodzinnym dzisiaj powiedziałoby się: patologiczny. Tata był alkoholikiem i nie zajmował się rodziną. Matka znerwicowana, awanturująca się, nieszczęśliwa — wspomina Dagmara. — Krzyczała o byle co, nigdy nie było wiadomo, co ją rozdrażni. Kiedyś graliśmy w piwnicy z bratem i siostrą w ping-ponga. Zawołała nas na górę, nie posłuchaliśmy, potem wybuchła z tego powodu straszna awantura. Potrafiła tak godzinami i nie szło wtedy się wtrącić. Ojciec uciekał z domu, pomieszkiwał u kolegów.
Dagmara nauczyła się radzić sobie z wybuchami matki, przeczekując jej krzyk. Znacznie trudniej było znosić zawstydzanie i zwracanie uwagi w miejscach publicznych. Wystarczyło, że córka stanęła na przystanku bliżej kogoś obcego niż matki albo że miała brudną bluzkę. Matka beształa też czasem sąsiadów i nieznajomych.
— Na przykład: czekamy na autobus, podchodzi facet i pyta, która godzina. A matka na to: “Dopiero żeś z domu wyszedł, nie masz zegarka?”. Nie kryła swojej irytacji i nie rozumiała, że czegoś nie wypada albo że można komuś zrobić przykrość — opowiada.
Dagmara zawsze czujnie ją obserwowała. Kiedy widziała, że jest zdenerwowana, modliła się w duchu, żeby nie zaczęła wylewać swoich żalów albo złości przy ludziach.
“Nic z ciebie nie będzie”
Lęk przed tym, że matka ją skompromituje, nie minął w dorosłym życiu. I był uzasadniony, bo sytuacji, w których to nastąpiło, mogłaby wymienić wiele. Raz odwiedził ją kolega. Przed wejściem do domu wyrzucił niedopałek papierosa na podwórko. Matka burczała pod nosem, że śmieci petami. Kiedy indziej gdy bez zapowiedzi do Dagmary przyjechała koleżanka z rodziną, matka wywołała córkę z pokoju, żeby zapytać, kiedy goście sobie pójdą. Dagmara prosiła, żeby mówiła ciszej, bała się, że usłyszą. A gdy wróciła do nich, czekała, aż zaczną się zbierać, zamiast cieszyć się rozmową.
Z dobrych cech matki wspomina jej poczucie humoru i dar opowiadania. Gdy kobieta miała dobry nastrój, zasypywała ich śmiesznymi historiami. Magicznym czasem były święta. Wszyscy starali się wtedy, żeby było miło, a Wigilia to jedyny dzień w roku, kiedy ojciec siadał z nimi do stołu.
Mieszkali na wsi, w okolicy nie było nawet sklepu. W podstawówce Dagmara czuła, że odstaje. Dzieci się z niej wyśmiewały. Czytała książki, pisała wiersze, nie chodziła na dyskoteki. Uczyła się kiepsko, a w starszych klasach zaczęła wagarować. W domu zamiast rozmów wyjaśniających były wyzwiska w stylu: “Jesteś głupia”, “Nic z ciebie nie będzie”.
W liceum ojciec na dobre wyprowadził się z domu i wszystko zostało na głowie matki. Dla Dagmary oznaczało to większą swobodę, ale z niej nie korzystała. Gdy znajomi zapraszali na osiemnastki, nie chodziła, bo w domu ciągle brakowało pieniędzy.
Jej matka też wychowywała się w biedzie. Kiedy po technikum chciała iść do szkoły pomaturalnej, ojciec ją skopał — taka historia krążyła w rodzinie. Potem wzięła ślub, ale zaraz po nim mąż zostawił ją dla kochanki. Kolejny był ojciec Dagmary, za którego wyszła bez miłości.
— Przez całe życie była nieszczęśliwa. Leczyła się też na nerwicę — mówi Dagmara.
Ona swoją pierwszą wielką miłość przeżyła w wieku dwudziestu ośmiu lat. Nadal mieszkała wtedy z matką, która — jak się okazało — miała ogromne długi. Brała pożyczki na studia dzieci, na remonty, a potem na spłatę jednej zaciągała kolejną. Jedynym wyjściem była sprzedaż domu. Kupił go mężczyzna, w którym Dagmara zakochała się bez pamięci. To było pierwsze tak silne uczucie w jej życiu. Chciał się wprowadzić jak najszybciej, one jeszcze nie miały wynajętego mieszkania. Stwierdził, że mu nie przeszkadzają i że mogą przez jakiś czas pomieszkać razem.
Romansowali za plecami matki. Kiedy wychodziła, nosił ją na rękach, głośno się śmiali i spędzali czas w łóżku. Gdy była w domu, musieli się ograniczać do przelotnego, niby przypadkowego dotyku, czułego spojrzenia czy wspólnego przygotowywania zapiekanek.
On nie chciał powiedzieć matce Dagmary, co ich łączy, jej coraz trudniej było znieść tajemnicę. Nagle zaczął okazywać zniecierpliwienie. Coraz częściej wspominał o remoncie, a wreszcie powiedział wprost, że dobrze by było, gdyby już się wyprowadziły. Zamieszkały sześćdziesiąt kilometrów dalej w wynajętym mieszkaniu. Odwiedził Dagmarę dwa razy, potem kontakt się urwał.
Matka nie dawała jej spokoju. Wiedziała, że coś między nimi było, sama się domyśliła. Zamęczała Dagmarę utyskiwaniem, że ta relacja nie przetrwała, dociekała, co się stało. Gdy córka nie chciała rozmawiać, karała ją ciszą i płakaniem po kątach.
W wieku trzydziestu lat Dagmara wzięła ślub, ale nadal wynajmowała mieszkanie z matką. Mąż mieszkał siedemdziesiąt kilometrów dalej, trudno im było znaleźć pracę w jednym mieście. Dlaczego nie poczekali z pójściem do ołtarza?
— Oboje pochodzimy z katolickich rodzin. Sądziłam, że skoro się kochamy, to trzeba się pobrać — wyznaje.
Dzieląca małżeństwo odległość była dotkliwa, a sytuację pogarszało nastawienie matki — na każdym kroku krytykowała Maćka. Dagmara dawała sobie wmawiać, że mąż różne rzeczy robi źle i czasem mu to powtarzała.
Podobnie jak kiedyś krzyki i awantury, teraz przeczekiwała matczyne napady żalu i płaczu, i wypominanie win sprzed lat. Kiedy matka dyktowała Dagmarze, co ma robić, córka często postępowała inaczej, ale zachowywała pozory, że jest posłuszna. Wiedziała, że matka oprócz niej nie ma nikogo. Starsze rodzeństwo dawno wyniosło się z domu. Po dwóch latach Dagmara rzuciła pracę, żeby ratować małżeństwo.
Kiedy przeniosła się do Maćka, mieli plan, że wezmą matkę do siebie. Raz nawet matka przyjechała z całym dobytkiem i trochę u nich pomieszkała, ale życie było nie do zniesienia. Mąż Dagmary i teściowa się do siebie nie odzywali. Mieli zadry z przeszłości, do tego dochodziły bieżące sprzeczki. Po kilku tygodniach matka wróciła do siebie. Dagmara odetchnęła, bo brakowało jej sił na oczyszczanie atmosfery. Szczególnie, że w tym czasie miała problemy w pracy. Uczyła w podstawówce geografii.
— Dyrektor szybko odkrył, że w środku jestem tchórzem i że nie potrafię się przeciwstawić. Zdarzało mu się ze mnie zakpić, rzucić jakiś przykry komentarz albo zawstydzić przed innymi — opowiada. — Przed egzaminem kończącym staż nauczycielski powiedział z wrednym uśmiechem: “Jak tam, umarła już pani ze strachu?”. Innym razem, gdy poprosiłam go o wskazówkę dotyczącą przygotowania szkolnego apelu, parsknął, żebym się nie ośmieszała. To działo się na korytarzu. Gdybym została wychowana inaczej, nie miałabym w sobie tyle lęku i tak jak inni umiałabym zripostować, zamiast kulić się w sobie i udawać, że jest OK, jak ktoś sobie stroi takie żarty.
Raz na nią nawrzeszczał, gdy się okazało, że niepotrzebnie zwróciła uczniom uwagę. Poprosił, żeby poszła z nim do sali od informatyki i tam dał upust emocjom. A ją ogarnął paraliżujący lęk. Nie umiała powiedzieć: “Proszę na mnie nie krzyczeć, porozmawiajmy na spokojnie”. Stwierdziła, że jedyne, co umie, to przeczekać awanturę — tak samo, jak dawniej z matką.
Najbardziej skompromitowana poczuła się jednak podczas rady pedagogicznej. Przypadło jej wypełnienie protokołu na koniec roku szkolnego. Robiła to po raz pierwszy, nie uzupełniła jednej tabelki. Dyrektor dostał telefon z kuratorium i akurat te dane były potrzebne. Wściekł się tak, że na kolejny dzień zwołał radę i publicznie napiętnował Dagmarę. Jakiś czas później udało jej się odejść z tej szkoły, ale ta sprawa męczyła ją przez lata.
Znów pisze wiersze
Z traumą relacji z dyrektorem rozprawiła się dopiero na terapii, na którą trafiła w wieku trzydziestu ośmiu lat, gdy pojawiły się trudności z przełykaniem. Wyobraziła sobie, że wsadza dawnego przełożonego do piwnicy. Wiedziała, że nie może go zabić, wybaczyć też było jej trudno, więc postanowiła wybaczyć dla samej siebie.
— W myślach dałam mu kopa w dupę i powiedziałam: “Spierdalaj” — opowiada. — Na terapii się dowiedziałam, że jak sobie coś intensywnie wyobrażasz, to twój mózg ma trudność, żeby uzmysłowić sobie, czy to rzeczywistość, czy fikcja. Mnie takie zamknięcie tamtych wydarzeń mocno pomogło.
Dagmara twierdzi, że zawstydzanie i upokarzanie jej przez matkę przy ludziach powodowało, że w dorosłym życiu niepotrzebnie wstydziła się wielu rzeczy. Gdy przeglądała zdjęcia na Facebooku i widziała dziwną czapkę, stwierdzała, że to obciach taką nosić. A zaraz potem przychodziła refleksja: “Ale niby dlaczego?”. Przyznaje, że często miewa reakcje nieadekwatne do sytuacji.
Po dziewięciu miesiącach terapii Dagmara czuje się niemal inną osobą. Otworzyła się bardziej na ludzi, przestała się wstydzić. Nadal czasami się stresuje i czuje lęk, ale już się nie boi wyrażać swojego zdania. I nauczyła się odmawiać. Śmieje się, że kiedyś była grzeczna i spięta, a teraz wyluzowała. Doszła do wniosku, że nie musi sobie niczego narzucać, może zacząć słuchać siebie.
Dzięki tej przemianie zyskało jej małżeństwo. Zaczęła mówić mężowi, czego potrzebuje, opowiedziała mu też z większymi szczegółami o swoim dzieciństwie i młodości. On odpowiedział podobną większą otwartością. Wcześniej nie umiała rozmawiać o swoich oczekiwaniach ani o tym, co jej sprawia przykrość. Gdy coś jej się nie podobało, zasypywała partnera pretensjami. Po terapii przestała próbować zmieniać innych, zajęła się swoim życiem i to odmieniło relacje, które budowała z ludźmi.
Zaczęła ubierać się bardziej młodzieżowo, farbować włosy i nosić biżuterię. Od czasu do czasu terapeuta prosił, żeby coś narysowała, a jej sprawiało to tyle radości, że teraz maluje na płótnie. Wróciła też do pisania wierszy, chciałaby wydać swój tomik. I poszła na podyplomówkę, bo zawsze chciała być bibliotekarką. Teraz jest duża szansa, że będzie pracować w szkolnej bibliotece.
— Myślę jeszcze o podyplomowej psychologii. Zachwyciłam się życiem, pokochałam je i cieszy mnie to, co robię. Na Facebooku założyłam grupę wsparcia dla kobiet, bo miałam potrzebę pomagania. Zebrałam grono ekspertów: psychologów i dietetyków, żeby kobiety, które mają jakiś problem, mogły się skonsultować — mówi. — Gdyby nie choroba, nie zmieniłabym swojego życia.
Dagmara cały czas jest na lekach i chodzi do psychiatry. Ostatnio trochę zaostrzyły jej się objawy. To sygnał, że musi się sobie przyjrzeć.
— Może rzeczywiście ostatnio jestem smutnawa, mam kilka rzeczy, które mnie dołują. Wiem, że powinnam się nimi zająć i zastanowić się, co zrobić. Jestem w stanie to teraz u siebie wyłowić — stwierdza.
Nadal je dużo wolniej i tylko małe porcje. Mocno schudła, w pracy pytają o receptę. Wtedy mówi: “Wystarczy mało jeść”. Szybko robi się głodna, ale do tego uczucia już się przyzwyczaiła. Cieszy się, że może jeść i że żyje.
Matka Dagmary zmarła pięć lat temu. Chorowała na raka, w ostatnim stadium mieszkała z nimi. Dopiero gdy odeszła, Dagmara sobie uświadomiła, że była osobą współuzależnioną. Nad grobem rodziców powiedziała, co jej sprawiało ból. I im przebaczyła.
— Nie mam prawa oceniać życia mamy. Mogę jedynie powiedzieć, że je przegrała. Ja jestem szczęśliwa. Człowiek może albo przez cały czas płakać nad sobą i obwiniać wszystkich za swój los, albo się przełamać i zrobić coś ze sobą. Nie usprawiedliwiam poczynań matki, ale jestem w stanie ją zrozumieć.
Fragment książki “Matka. O pierwszej, najważniejszej i nie zawsze łatwej relacji” Izabeli O’Sullivan wydanej przez Wydawnictwo Sensus. Tytuł, lead i skróty od redakcji “Newsweek Polska”. Książkę można kupić tutaj.