Napisała pani książkę, która stała się bestsellerem: “Miej wyjeb**ane, będzie ci dane”. Co to właściwie znaczy?
– Tytuł w pierwszej chwili może sugerować, że to zaproszenie do wyboru rodzaju karabinu, którym pozabijamy wszystkich, którzy są dla nas niewygodni, ale już podtytuł, czyli “O trudnej sztuce odpuszczania”, mówi, że to poradnik, jak porzucić to, czego trzymaliśmy się latami. Przede wszystkim oczekiwania społeczne i kulturowe, co wypada, a co nie, bo wszyscy tak robią, bo co ludzie powiedzą. Odpuścić również oczekiwania, plany, ambicje czy nawyki, które nie są nasze. Pierwsze, co sobie odpuściłam, to przekonanie, że skoro kształciłam się na prawniczkę, to mam nią być do końca życia. Bo dobra, bezpieczna praca to ta na etat. Gdyby wtedy mi ktoś powiedział, że rzucę prawo, zostanę pisarką-psychologiem i napiszę bestseller z wulgaryzmem w tytule, roześmiałabym się głośno w twarz.
To zacznijmy od początku.
– Jestem dzieckiem PRL-u. Urodziłam się w późnych latach 70., w Szczecinie, w tak zwanym dobrym domu. Dla rodziców priorytetem było zapewnić mi gruntowne wykształcenie. A nie ma przecież nic lepszego dla kobiety niż edukacja ogólnokształcąca, szkoła muzyczna i znajomość języków obcych. Przynajmniej dwóch. Pamiętam kolejne egzaminy, lekcje, bieganie z jednej szkoły do drugiej. Tamta rzeczywistość nauczyła mnie, że życie jest, jakie jest i nie ma co się nad sobą się rozklejać. Wystartowałam w tak zwanym wyścigów szczurów. Wreszcie zdałam wymagające egzaminy i dostałam się na wymarzone prawo. Studiowałam w trzech różnych językach: po niemiecku, angielsku i po polsku, na kilku europejskich uczelniach. Miałam początkowo zajmować się prawami człowieka, ale doktorat obroniłam w wieku 25 lat z prawa spółek, szybko do tego dołożyłam MBA, zasiadałam w radzie nadzorczej. Moja droga zawodowa układała się idealnie. Zaraz potem pojawił się mąż, pragnienie domu z ogródkiem i dzieci, więc jak wszyscy młodzi w tamtym czasie, wzięliśmy kredyt i wyścig trwał w najlepsze.
Aż…
– …moje ciało zareagowało bezsennością i bezpłodnością. W tamtym czasie nie byłam jeszcze świadoma tak mocno swojego ciała – nie było jogi w moim życiu, nie było mi znane pojęcie choroby psychosomatycznej. Więc na sen najlepsza była lampka wina albo tabletka, a na bezpłodność medycyna XXI wieku też ma swoje sposoby. Zmusiłam zatem swoje ciało do urodzenia dzieci. I wtedy zaczęłam się na serio zastanawiać, kim jestem, czego tak naprawdę chcę i dokąd biegnę w tym wyścigu? Dlaczego nie mogę się po prostu spokojnie wyspać i odpocząć? Doszłam do wniosku, że nie chcę tak żyć, że prawo to pomyłka, tak samo, jak kredyt. Dotarło do mnie, że żyję na autopilocie, jak w jakimś kołowrotku.
Zdecydowała się pani na radykalną zmianę, co wymagało kolejnych pięciu lat studiów, tym razem psychologicznych.
– Najpierw rozpoczęłam pracę nad sobą, potem stopniowo zostałam trenerem, coachem i dopiero po wielu kursach, szkoleniach i procesach rozwojowych wiedziałam, co jest moje i czego chcę. Zaczęłam głośno o tym mówić i chyba trafiłam w społeczną emocję, która dzisiaj jest coraz silniej odczuwalna – chęć poznania siebie.
Myślałem, że samoświadomość jest dzisiaj obowiązkiem.
– Widzę, że coraz więcej ludzi żyje w bardzo szybkim tempie, tak szybkim, że poznanie siebie jest luksusem. Do tego dochodzi przebodźcowanie i wiecznie przyklejony smartfon do ręki. Zbyt mocno przeglądamy się w oczach innych, bierzemy to, co podpowiadają nam media społecznościowe, znajomi, telewizja, pieniądze, rachunki. Wśród młodych widzę dużo konformizmu, konsumpcjonizmu, pogoni za “American dream”, albo raczej “Instagram dream”. Kiedyś 20-latkowie ewentualnie słuchali rodziców. Dzisiaj co wypada, co nie, podpowiadają im superważne dla nich media społecznościowe, silna kultura korporacyjna. Trudno młodemu człowiekowi odróżnić, co jest realne i prawdziwe, a co ładnie wygląda na zdjęciu i jest jedynie modne, a to nie zawsze znaczy, że wygodne dla nas. Ludzie chcieliby szybko, łatwo i przyjemnie osiągnąć satysfakcję finansową, życiową, małżeńską. Mam 43 lata i wiem, że sukcesy wymagają czasu, wiem że nic się nie dzieje szybko. I że w tym wszystkim niebagatelną rolę odgrywają emocje, których się boimy.
A może jest pani z pokolenia, kiedy samopoznanie też nie było normą, bo role społeczne były rozdane, realizowaliśmy oczekiwania naszych rodziców i społeczeństwa, kultury w której się urodziliśmy.
– Dzisiaj młody człowiek nie wie, co chce robić w życiu poza tym, że chce być piękny, bogaty i jak najdłużej młody. Moimi klientkami są 30-50-latki, które u progu dorosłości nie miały szansy i czasu poznać siebie. Budzą się po 10-15 latach dorosłego życia i okazuje się, że duszą się w życiu: w pracy, z mężem, szefem… Wiele razy słyszę od nich: nie wytrzymuję w życiu, które mam. I często odczuwają to duszenie we własnym ciele: cierpią na astmę, alergie, rozregulowane jelito wrażliwe, refluksy, łysienie plackowate, hashimoto i wiele chorób, gdzie podłożem jest stres. Od lekarza słyszą: proszę zwolnić. I wracamy do początków mojej historii, gdzie też początkowo sięgnęłam po “cud tabletkę” i medycynę, no bo nie ma się co mazgaić, trzeba spłacać kredyt, rachunki, praca czeka, obowiązki. Co tam się będziemy rozklejać nad jakimś chwilowym smutkiem, lękiem czy zastanowić się co nas ukształtowało, jak reagujemy na emocje, czego się tak głęboko obawiamy. Kto by się tam nad takimi “pierdołami” psychologicznymi zastanawiał. Dział poradników rozwojowych w Empiku uważałam kiedyś za amerykańskie bzdury dla tych, którzy nie potrafią twardo stąpać po ziemi.
Co stoi na przeszkodzie, by się z tego wyrwać?
– Lęk i brak odwagi. Przysłowiowy Kowalski dusi się nie tylko dlatego, że pracuje po 12 godzin dziennie, ale i dlatego, że nie wie, po co żyje, co go tak naprawdę cieszy, napędza, dołuje, co czuje, jakie ma potrzeby i jak ma je zrealizować, zadbać o nie w konfrontacji z potrzebami drugiego człowieka, np. partnera, dziecka, szefa.
Przysłowiowa Kowalska mająca dwójkę dzieci i pracę, zwykle mówi: aby wytrzymać do weekendu, może wtedy odpocznę godzinę. A kiedy już siada na kanapie, ma wyrzuty sumienia, że nie sprząta. Oboje żyją w ciągłym napięciu, ich ciało reaguje bólem. Budzą się w wieku 40-50 lat, kiedy po drugiej lampce wina czy po drugim papierosku mówią do siebie: Boże, zachowuję się jak moja matka, ojciec. Co mam z tego życia? Ważne, żeby przeprowadzić taką wewnętrzną rozmowę, dialog, mieć odwagę spojrzeć prawdziwe w oczy. Jeżeli bilans okaże się dodatni, to super. A jeżeli nie, to przyznać się, że odczuwamy smutek czy zmęczenie, może wypalenie zawodowe. I wtedy warto sobie pomóc: zafundować sobie czas i przestrzeń na poznanie siebie. I mieć odwagę to rzeczywiście zrobić, a nie tylko o tym czytać czy oglądać filmiki na Youtube o samoakceptacji.
O co mają do siebie pretensje?
— O brak świadomości. Że przez lata żyli jak automaty, nie wiedzieli, co ich napędza, blokuje, co czują. Że stracili dużo czasu, że dopiero koło 40-tki, 50-tki dowiadują się kim są, uświadamiają się jak rozegrali swoje pierwsze małżeństwo, pracę…
Kto trzyma autopilota, na jakim żyją?
– W przypadku mojego pokolenia tym autopilotem jest opinia innych. Dźwięczy nam gdzieś głęboko: a co ludzie powiedzą, co wypada, co sąsiedzi pomyślą. A na dokładkę dla osób wychowanych w katolicyzmie lęk przed grzechem i nie rób tak, bo do piekła pójdziesz.
A dla pokolenia 20-latków tym autopilotem są niestety media społecznościowe. Jako zbiorowy autorytet.
A polskie przekonanie, że życie musi być trudne?
– Jesteśmy podszyci kulturą katolicką, na niedzielnych mszach powtarzaliśmy: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Szkoła również nas nie rozpieszczała: trzeba było zdzierżyć zachowania niektórych nauczycieli, stres, aby tylko przetrwać do wakacji, jak to mówią moje dzieci “ogarnąć ten system edukacji”. Człowiek w naszej kulturze musi wytrzymać niewygody teraz, dla dobra później. Wytrzymać szkołę, bo ona umożliwi mu potem zdobycie pracy. Wytrzymać okrutnego przełożonego, bo trzeba spłacać kredyt…
I narzekamy?
– Oczywiście. A to, że nie możemy się rozwijać, bo mamy w pracy wrednego szefa, a to złą żonę w domu, niegrzeczne dzieci, a to nawet rząd jest tak nieudolny, że wszystko psuje w moim życiu. Zawsze znajdziemy powód, żeby nie wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Lawirujemy, od jednego rozwodu do drugiego, od jednej pracy do innej, rzucamy jeden nałóg, żeby popaść w inny. Przy dużej odporności psychicznej, można tak żyć. Ale często około trzydziestki, czterdziestki orientujemy się, że coś nie gra. Ciało zmusza do zatrzymania, bo nasz układ nerwowy po prostu nie daje rady w ciągłym stresie.
Poza tym Polki to urodzone masochistki, poświęcają się, zatracają dla męża, dzieci, rodziny, a potem chodzą wkurzone i pokrzykują, co by nie powiedzieć syczą na cały świat, jakby miały nieustanny zespół napięcia przedmiesiączkowego. Ale mają z takiej postawy również ukryte korzyści: poczucie, że są dobrymi matkami, są gloryfikowane w naszej kulturze, jako te, które się poświęciły, dają radę. Jednak gdy rozmawiam szczerze z kobietami, to wychodzi prawda, najczęściej już na poziomie języka, wystarczy posłuchać: czy lubi swoją pracę, czy mówi o niej “robota”, czy kocha męża, czy to jest “mój stary”, czy opowiada o domu, czy “o chałupie do ogarnięcia, w której oni wiecznie mi brudzą”. Posłuchajmy się, słowa dużo mówią naszym stosunku do życia i poziomie zmęczenia.
Jak 30-, 40-latkowie radzą sobie z zagłuszaniem, że coś nie gra w ich życiu?
– Z mojej obserwacji w tak zwanym mechanizmie acting out – czyli rozegranie w działaniu widocznym w zajadaniu, cukier, alkohol, przygodny sex. A na drugim biegunie ucieczka w stany depresyjno-lękowe, chowanie się pod kołdrę.
Może pociechę znajdują w konsumpcji?
– To prawda, w tym pokoleniu konsumpcja w dużej części jest lekiem na emocjonalną pustkę. Ale ona działa tylko na chwilę. Wiem to, bo sama to przeżyłam. Pierwsza, druga, trzecia droga torebka jeszcze cieszy, ale kolejna już nie robi takiego wrażenia. Zmiana auta na lepsze czy żony/męża na lepszy młodszy model — też. Z czasem orientujemy się, że “znowu” nasz związek wygląda tak samo, tylko imię się zmieniło.
Ale może jako społeczeństwo jesteśmy na dorobku?
– Jasne, że tak. Nie ma nic złego w dorabianiu się, bogactwie czy nawet konsumpcjonizmie. Pod warunkiem że nie zastępuje ono poczucia bezpieczeństwa, nie realizuje potrzeby przynależności czy choćby wolności. Żaden kawałek ziemi, obrączka na placu, umowa o pracę czy milion followersów nie da nam tego poczucia sensu, jeżeli w środku, wewnątrz jest jakby pusto i smutno. Tu pojawia mi się od razu idea W. Frankla i jego książka ” W poszukiwaniu sensu”. Frankl jako ocalały więzień obozów koncentracyjnych pisze o tym, co to naprawdę znaczy wolność i bezpieczeństwo, co jest na zewnątrz a co wewnątrz. Tego, co w środku nikt nam zabrać nie może.
Pojawia się mi się też od razu pojęcie “archetypu ziemi”. Mieliśmy w naszej historii trzy rozbiory i jakby z mlekiem matki mamy przekazywany brak ziemi. Czujemy się bezpiecznie dopiero wtedy, kiedy mamy własność, swój kawałek ziemi. Tkwi w nas jakiś lęk, że bez ziemi, jesteśmy jacyś niepełni. Po co się uczysz? Żeby mieć dobrą pracę. A dlaczego zarabiasz? Żeby zarobić na dom, czy też na kredyt na dom. I tak to się kręci od pokoleń. Również w moim pokoleniu, dla dzisiejszych 30-40-latków, to absolutny priorytet.
Odpuszczenie – to brzmi bardzo przyjemnie. Ale tak naprawdę to fundamentalna zmiana.
– Kiedy się dowiedziałam i uświadomiłam, że mam w sobie elementu autodestrukcji, takiego auto sabotażu, było to bardzo trudne. Jak to? Ta fajna rezolutna Kasia Czyż? Dziewczyna z błyskiem w oku, pani prawnik, w szpileczkach i torebce od projektanta naprawdę urządzam sobie życie, żeby realizować nieswoje oczekiwania i w konsekwencji być nieszczęśliwą? Niemożliwe.
W odpuszczeniu chodzi o to, żeby uspójnić te swoje potrzeby i oczekiwania z naszym charakterem i środowiskiem. To bywa trudne, bo łatwiej żyć na autopilocie niż przyglądać się prawdziwym potrzebom. Mózg ludzki jest leniwym organem. Nie jest zainteresowany naszym samopoczuciem, mówiąc szczerze, ma go gdzieś. Jego celem jest, żebyśmy przetrwali jako gatunek biologiczny. Zatem o emocje musimy zadbać sami. I wtedy torebka od projektanta cieszy i zdobi, a nie coś zastępuje.
Jaką pani zapłaciła cenę?
– Jak każde dziecko chciałam, żeby rodzice byli ze mnie dumni. Miałam do wyboru — albo uszczęśliwić siebie, albo będę żyła tak, jak według rodziców miałoby być dla mnie dobrze. Tata wymarzył sobie, że jego córka będzie prawnikiem, płacił za korepetycje, inwestował w kursy, dwa języki itd. Aż jego marzenie się spełniło, mógł się przed światem, rodziną chwalić swoją ukochaną córką. Czyli operacja niby się udała, tylko pacjent — czyli ja, jakby nie przeżył. Kiedy podjęłam decyzję o porzuceniu prawa, była to osobista porażka dla moich bliskich. To było jak zdrada. I to jest bardzo wysoka cena. Pada tu takie pojęcie jak lojalność… jako psycholog dodam często patologiczna lojalność. Bo w imię czego? Dla kogo?
A w pani praktyce terapeutycznej, jaką ludzie płacą cenę?
– Niestety, również najczęściej są to straty w relacjach, np. rozwód. Ludzie uświadamiają sobie, że pomylili się co do wyboru partnera. Muszą obniżyć materialny poziom życia, ale robią to w imię wolności i komfortu psychicznego. Mówię tu głównie o kobietach, które nadal odchodząc od partnera, zostają często z niczym.
Jako wykładowca akademicki ucząc często studentów na podyplomówkach, gdzie studentem jest najczęściej aktywna zawodowo osoba z doświadczeniem, robiłam takie prywatne badanie statystyczne. Pytałam, kto z państwa ma testament? Dla kogo z państwa rodzice są autorytetem? Czy ocenilibyście życie waszych rodziców jako szczęśliwe i godne naśladowania? I wreszcie, kto jest szczęśliwy, tak po prostu zadowolony ze swojego życia? Na pierwsze pytanie przy powiedzmy grupie 100-osobowej, podnosiło ręce ok. 10 osób, co oznacza relatywnie dużą świadomość prawa spadkowego. Na pytanie o szczęśliwych rodziców niestety 4, może 5 rąk w górę i podobny wynik na pytanie o własne szczęście. Zrobiło mi się dość smutno.
Jako pokolenie jesteśmy strasznie zmęczeni?
– Tak, zmęczeni kopaniem się z życiem, ale nie w wymiarze ekonomicznym tylko z samymi sobą. Polacy w mojej ocenie przez ostatnie 20-30 lat znacznie poprawili swój ekonomiczny komfort życia. Ale w emocjach mamy jeszcze sporo do nadrobienia. Nauczmy się dbać o własne emocje, nie udawajmy, że nic nie czujemy. Przestańmy się oszukiwać, że mamy zajebiste życie, tylko taki mały szczegół, np. się nie wysypiamy, nie trawimy, biegamy do lekarza, łykamy cudowne suplementy i ciągle jesteśmy gotowi do narzekania. Zróbmy coś wreszcie dla siebie. I wtedy, jak masz wyje**ne, to jest ci dane.
Katarzyna Niedzielska-Czyż — doktor nauk prawnych, dyplomowana trenerka, autorka poradników “Miej wyje**ne, będzie co dane”, “Emocja zadbane i masz wyje••ne”.