Kijów zdaje się grać na niepowodzenie „planu Trumpa”

Jak informuje Reuters, Donald Trump powołał specjalny zespół, którego zadaniem jest dopracowanie szczegółów planu mającego zakończyć wojnę na Ukrainie.

Punktem wyjścia są trzy propozycje. Pierwsza sformułowana jeszcze w kwietniu br. przez generała Keitha Kelloga, który wespół z Fredem Fleitzem przygotowali specjalny raport opisujący warunki zakończenia wojny. Kellog został niedawno mianowany przez prezydenta – elekta Specjalnym Wysłannikiem ds. Ukrainy i Rosji i będzie, jak się uważa, głównym architektem polityki nowej administracji na tym kierunku. Inne, brane pod uwagę rozwiązania konfliktu zostały sformułowane przez J.D Vance’a, wiceprezydenta – elekta i Richarda Grenella, bliskiego współpracownika Trumpa, w czasie jego pierwszej administracji ambasadora w Niemczech i potem szefa służb specjalnych. Propozycja wiceprezydenta J.D. Vance’a przewiduje stworzenie na wschodzie Ukrainy „strefy buforowej”, która miałaby rozgraniczać walczące obecnie strony. Miałaby ona być silnie ufortyfikowana i umocniona, tak aby Rosjanie w przyszłości nie odważyli się na atak. Wsparcie w budowie tych fortyfikacji miałoby być jedynym na co Kijów mógłby, w świetle tej propozycji, liczyć, wejście do NATO zostałoby odsunięte na bliżej nieokreśloną przyszłość, zapewne dziesięciolecia. Grenell miał latem tego roku proponować, w rozmowie z Bloombergiem, stworzenie na wschodzie Ukrainy „obszarów autonomicznych”, choć bez wskazania czy miałyby one obejmować Donbas czy może raczej chodzi o tereny kontrolowane obecnie przez Ukrainę. Najbardziej rozbudowaną jest propozycja Kelloga i Fleitza, której warto poświęcić nieco więcej uwagi.

Punktem wyjścia ich rozważań było oskarżenie Bidena oraz jego administracji o to, że swą chaotyczną i nie opartą na głębszym planie polityką wobec Rosji doprowadzi do załamania się amerykańskiej polityki odstraszania, czego konsekwencje, nie tylko dla Ukrainy, mogą być nieobliczalne. Za czasów pierwszej administracji Trumpa Ameryce udało się uniknąć wojen, w ich opinii, przede wszystkim dlatego, że w odpowiednim momencie i szybko była w stanie pokazać przeciwnikowi swoją siłę. Na tym ma polegać formuła, którą Kellogg i Fleitz, określili mianem „pokoju dzięki sile”, którą w swej polityce zagranicznej ma zamiar realizować Donald Trump. Za czasów jego pierwszej kadencji prezydent nie wahał się i podjął osobiście decyzji o bombardowaniu syryjskiej bazy lotniczej, co było odpowiedzią na przekroczenie przez reżim Asada amerykańskiej czerwonej linii i użycie przeciw siłom opozycyjnym broni chemicznej. Podobnie szybką była reakcja, kiedy rosyjscy najemnicy próbujący zaatakować Amerykanów we wschodniej Syrii zostali zmasakrowani za zgodą Trumpa, czy kiedy podejmował on decyzję, zrywając z polityką administracji Obamy, o dostarczeniu systemów Javelin na Ukrainę. Jak napisali Kellogg i Fleitz, „Trump odwiódł Putina od inwazji na sąsiednie państwa, ponieważ jego przywództwo i polityka zagraniczna promowały odstraszanie i pokój poprzez siłę. Putin widział w Trumpie silnego i zdecydowanego prezydenta, który był gotowy użyć wszystkich narzędzi amerykańskiej potęgi — pokojowych i przymusowych — aby bronić interesów USA”. Pomogła mu w tym reputacja polityka nieobliczalnego, bo w toku licytacji strategicznej, a do tego sprowadza się rywalizacja z Rosją, ta strona, która umie zbudować wrażenie, że jest zdolna do wszystkiego, zyskuje per saldo przewagę. Opisując miesiące poprzedzające wybuch wojny na Ukrainie, Kellogg i Fleitz oskarżyli Bidena o popełnienie szeregu kardynalnych błędów strategicznych, które nie miałyby miejsca, jeśli w Białym Domu zasiadał wówczas Trump. Po pierwsze należało jesienią 2021 roku, kiedy wywiad zaczął raportować o tym, że Rosjanie szykują się do wojny, skokowo zwiększyć dostawy sprzętu wojskowego i amunicji dla Ukrainy. Podniosłoby to koszty ewentualnego rosyjskiego zwycięstwa i mogłoby wpłynąć na rachunek strategiczny Putina. Po drugie, w żadnym razie nie należało znosić, co zrobił Biden latem 2021 roku, nałożonych przez Trumpa sankcji na gazociąg Nord Stream 2. Putin odebrał tego rodzaju decyzję jako wyraz słabości i potwierdzenie faktu istnienia głębokich równic w łonie sojuszników z NATO, co otwierało mu szansę gry na tych podziałach. Po trzecie, jak argumentowali Autorzy raportu, w żadnym razie nie należało formułować tezy, a zrobił to Biden, że Amerykanie z pewnością nie zaangażują się w wojnę. To był katastrofalny błąd administracji Demokratów świadczący o tym, że ich chaotyczna polityka zagraniczna nie była przygotowana, aby radzić sobie z rosyjskim wyzwaniem. W tygodniach kiedy ważyły się losy pokoju na Ukrainie należało zwiększać, a nie zmniejszać, co zrobił Biden, niepewność Putina związaną ze skalą zaangażowania w wojnę Stanów Zjednoczonych. Katastrofalna gafa Bidena, kiedy na kilka dni przed agresją zaczął on mówić o „mniejszym wtargnięciu” Rosjan i sugerować, że wówczas reakcja Waszyngtonu mogłaby być mniej stanowcza jeszcze pogorszyło sytuację. W opinii Kellogga głównym „grzechem” Bidena jest przede wszystkim to, że w wyniku swych błędów doprowadził do załamania się amerykańskiego odstraszania Rosji, czego dowodem jest sam fakt agresji. Kiedy wojna wybuchła należało obrać jedną z dwóch dróg – albo dostarczyć siłom ukraińskim odpowiedniej ilości sprzętu i znieść wszelkie ograniczenia w zakresie jego użycia, albo zacząć negocjacje pokojowe.

Najlepszą opcją, która mogła być wykorzystana jesienią 2022 roku, były rozmowy po tym, jak siły ukraińskie odniosłyby zwycięstwo nad Rosjanami. Tylko, że wcześniej należało dostarczyć wystarczająco dużo sprzętu i amunicji, czego administracja Bidena nie zrobiła, a także zgodzić się na propozycje amerykańskich sojuszników, np. Polaków, którzy zaczęli wówczas nalegać na przekazanie samolotów bojowych. Jeśli Waszyngton nie zdecydowałby się, wiosną i latem 2022 roku, na skokowy wzrost dostaw, to należało obrać inną niż administracja Bidena drogę i rozpocząć negocjacje. Taktycznie można byłoby wówczas zapewne zamrozić plany ukraińskiej akcesji do NATO, ale wygrać znacznie więcej, czyli odzyskanie przez Kijów wówczas jedynie okupowanych, a dziś już inkorporowanych ukraińskich prowincji, nie mówiąc o uniknięciu zniszczeń i ponoszonych ofiarach. Tylko, że Biden wybrał inna drogę – konfliktu proxi z Rosją na Ukrainie, który przekształcił się w wojnę na wyniszczenie. Negocjacje amerykańsko – rosyjskie latem 2022 roku, które mogły zakończyć wojnę nie mogły się jednak rozpocząć ze względu na to, że po pierwsze główną osią polityki zagranicznej Bidena było odcięcie się od dziedzictwa Trumpa (niezależnie od jego merytorycznej oceny) oraz „demonizowanie” rywali strategicznych. Warto zrozumieć to, co mają na myśli Kellogg i Fleitz. Otóż ich zdaniem celem polityki zagranicznej Waszyngtonu jest ochrona amerykańskich interesów, a nie podporządkowanie ich interesom innych krajów czy wprzęgnięcie w jakąkolwiek ideologię. Ideologizacja polityki zagranicznej, a to zaczął robić Biden mówiąc o promowaniu demokracji i praw człowieka, nie wspominając już o wymiarze klimatycznym czy tęczowych wartościach, jest w gruncie rzeczy ograniczaniem własnego pola manewru. Aby działać skutecznie prezydent Stanów Zjednoczonych musi mieć wolną rękę, kierować się pragmatyczną oceną sił i środków, a nie być spętany jakimikolwiek ideologicznymi więzami. Z rywalem strategicznym, jakim jest Rosja trzeba grać twardo, nie bać się odwołania do argumentu siły i umieć ją w odpowiednim czasie i w należyty sposób demonstrować, ale nie należy zamykać sobie drogi do negocjacji demonizując przeciwnika. W momencie kiedy Biden zaczął mówić o Putinie w kategorii zbrodniarza wojennego i grozić międzynarodowym trybunałem sprawiedliwości przedstawicielom rosyjskiej elity, Waszyngton de facto zamknął sobie drogę do negocjacji i wzmocnił też motywację do kontynuowania wojny po stronie Moskwy. Jeśli na dodatek nie podjęto decyzji o odpowiednio szybkim i obfitym zaopatrzeniu walczących Ukraińców, to taki mix, który stał się udziałem administracji Bidena, prowadzi do przedłużającego się konfliktu. Długa wojna z Rosją na Ukrainie, zwłaszcza w sytuacji kiedy Biden nie był w stanie zmusić europejskich sojuszników do zwiększenia zaangażowania i wzrostu własnej produkcji zbrojeniowej a sam też nie podjął odpowiednich decyzji nie leży w interesie Stanów Zjednoczonych. Powód jest banalnie prosty. Jak pisali Kellogg i Fleitz, jeśli nie zwiększono w państwach Zachodu produkcji wojskowej, to przedłużający się konflikt, zwłaszcza o dużym stopniu intensywności, oznaczał osłabienie Stanów Zjednoczonych i sojuszników a nie Rosji. To zasoby państw Zachodu zaczęły się wyczerpywać a wyraźne braki w magazynach, o czym otwarcie mówił latem 2023 roku admirał Bauer stojący na czele komitetu wojskowego NATO, wymuszać zaczęły rewizję polityki państw sojuszniczych wobec pomocy dla Ukrainy. Per saldo rosnąć też zaczęła przewaga Chin i blisko współpracujących z nimi Rosji, bo obydwa te państwa, podobnie jak Iran i Korea Płn. w przeciwieństwie do Ameryki i europejskich sojuszników szybciej przestroiły swe gospodarki i dziś ich produkcja wojskowa jest znacząco większa. Dopuszczenie do takiej sytuacji też obciąża administrację Bidena i samego prezydenta. Trzeba podkreślić, że Kellogg i Fleitz nie oskarżają w swym raporcie Zełenskiego i ukraińskich polityków, że Ci „wciągnęli” Amerykanów w tego rodzaju konflikt. Raczej są zdania, że Ukraina jest również ofiarą błędów Bidena, nie ma wielkiego pola manewru i stara się realizować swe interesy narodowe używając takich narzędzi jakimi dysponuje. W innej wypowiedzi podkreślał, że błędem ekipy Bidena było pozostawieniem Rosji sanktuariów, które nie będą atakowane, a do tego sprowadzały się wprowadzone wobec sił ukraińskich zakazy. „Jeśli uczestniczy się w wojnie to trzeba walczyć – zauważył – wszystkimi dostępnymi środkami”. Kellog pisał też, że Putin nie zdecyduje się na użycie swych sił jądrowych co powoduje, iż jego deklaracje w tej sprawie trzeba uznać za bluff. Z pewnością nie można nowego pełnomocnika ds. Ukrainy i Rosji uznać za zwolennika polityki appeasementu, ustępstw i akceptacji rosyjskich celów wojny.

Dlaczego zatem opowiada się za rozpoczęciem rozmów z Putinem i zakończeniem konfliktu na Ukrainie? Powodów jest kilka, głównie taktycznej natury. Nie ma szans na zwycięstwo militarne. Przedłużająca się wojna oznacza katastrofę demograficzną dla Ukrainy, a także, co ważne, negatywnie odbija się na przygotowaniu Stanów Zjednoczonych do innych konfliktów, w rodzaju wojny o Tajwan. Na dodatek mamy do czynienia z pogłębianiem się współpracy państw rewizjonistycznych. To co na początku konfliktu było luźnym związkiem dziś zyskuje cech trwałości i to także nie jest zjawiskiem korzystnym dla Ameryki. „America First – napisali Kellog i Fleitz – nie jest opowiedzeniem się za izolacjonizmem, ani nie jest wezwaniem do wycofania Ameryki z zaangażowania w świat. Podejście America First do bezpieczeństwa narodowego jest jednak zasadniczo różne od polityki zagranicznej dotychczasowego establishmentu, który często utrzymuje Stany Zjednoczone w niekończących się wojnach na szkodę kraju, stawiając idealistyczne zasady ponad interesami narodu amerykańskiego”. W praktyce zasada ta miałaby w przypadku konfliktu na Ukrainie oznaczać takie nasilenie wysiłków amerykańskiej dyplomacji, aby móc zakończyć wojnę. Ale nie za cenę zgody na podporządkowanie Kijowa Moskwie, choć utrata części terytorium i zamrożenie procedur związanych z wejściem Ukrainy do NATO byłoby nieuchronne. Gwarancją bezpieczeństwa miałoby być utrzymanie przez Ukrainę suwerenności, co oznacza, że kształt polityki obronnej byłby ustalany w Kijowie, a nie w Moskwie oraz amerykańska pomoc wojskowa, dostarczaną już po zawieszeniu broni. Zachętą dla Kremla mogłoby też być częściowe i warunkowe zniesienie sankcji. Warunkowe dlatego, że ewentualne ponowienie agresji oznaczałoby ich automatyczne wznowienie.

Kellogg konkludując swe wystąpienie napisał, iż ma świadomość, że nie będzie to łatwy pokój, akceptacja tych warunków będzie trudna zarówno w Kijowie jak i w stolicach państw wspierających Ukrainę. Ale, jak zauważył, zakończenie wojny jest „korzystnym pierwszym krokiem”. Kolejne, takie które będą prowadziły do przebudowy systemu bezpieczeństwa w Europie Środkowej zapewne również niedługo nastąpią i będą wynikiem planu działania i zabiegów nowego specjalnego wysłannika prezydenta Trumpa ds. Ukrainy i Rosji. Kellogg jest jastrzębiem z pewnością nie będzie doradzał Trumpowi aby ten rozpoczął swe urzędowanie od decyzji, które świat zinterpretuje w kategoriach przegranej Stanów Zjednoczonych na Ukrainie.

Niezależnie od tego którą opcję wybierze Trump, czy może zdecyduje się na podstawie tych trzech propozycji zbudować jedną, nową, wszystkie one mają kilka elementów wspólnych. Po pierwsze nie leży w interesie Stanów Zjednoczonych kontynuowanie wojny, co oznacza, że raczej nie będzie kontynuowania polityki wsparcia „as long as it takes” jak mówił Biden. Po drugie w Kijowie nie mogą liczyć na członkostwo Ukrainy w NATO, ani też na bezpośrednie zaangażowanie sił amerykańskich w stabilizowanie powojennej sytuacji, bo to byłoby de facto tym samym. Po trzecie zakończenie wojny winno nastąpić w drodze politycznego dialogu a to oznacza politykę budowania kompromisu, czyli też wzięcia pod uwagę, interesów drugiej strony.

Na co gra Kijów? W ubiegłym tygodniu, w związku z kolejną rocznicą podpisania tzw. Memorandum Budapesztańskiego ukraiński MSZ wystosował oficjalny list skierowany do państw sygnatariuszy tego dokumentu a także do tych, które tak jak Francja czy Chiny, przyłączyły się do niego. Na pierwszy rzut oka jest to zdumiewający dokument. Po pierwsze dlatego, że jak pisze ukraiński MSZ państwa, które podpisały to porozumienie miały „zapewnić Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa, suwerenności i integralności terytorialnej w zamian za rezygnację z trzeciego co do wielkości arsenału nuklearnego na świecie”. W gruncie rzeczy mamy w tym przypadku do czynienia z grą słów, bo Anglosasi podkreślają, że w Memorandum nie dawali gwarancji bezpieczeństwa Ukrainie, a jedynie zobowiązywali się do poszanowania jej suwerenności i integralności terytorialnej, a oświadczenie Kijowa sugeruje, że nie dotrzymali oni słowa, bo wprost mowa jest tak o gwarancjach (with guarantees of security…). Różnica polega na tym, że jeśli jedno państwo, w tym wypadku Stany Zjednoczone zobowiązuje się szanować suwerenność i integralność drugiego, to nie jest to równoznaczne z interwencją, jeśli inna strona tej umowy złamie swoje słowo. W tym ujęciu Anglosasi są zdania, że nie złamali porozumienia z Ukrainą, bo zrobiła to Rosja a oni, co zresztą też jest prawdą, nie zobowiązywali się np. do interwencji zbrojnej, jeśli Rosjanie zaatakują. W całej kwestii jest jeszcze jeden aspekt. Na Ukrainie umacnia się wraz z upływem czasu pogląd, że błędem było pozbycie się broni jądrowej w zamian za „papierowe gwarancje”, które nota bene nie były nigdy żadnymi gwarancjami. Jednak jak uważają niektórzy ukraińscy urzędnicy, w tym negocjatorzy porozumienia, stawiana wówczas przez mocarstwa kwestia nie sprowadzała się do transakcji w rodzaju Ukraina pozbywa się broni jądrowej w zamian za nasze gwarancje bezpieczeństwa, ale w grę wchodziła zupełnie inne podejście – Ukraina pozbywa się broni jądrowej i daje w ten sposób rękojmię funkcjonowania jako niepodległe państwo. A zatem w Budapeszcie nie negocjowano wyłącznie kwestii broni jądrowej, ale warunków uznania przez społeczność międzynarodową niepodległości Ukrainy. I ceną jaką Ukraina musiała za to zapłacić było pozbycie się potencjału nukleaenrgo. Jeśli Kijów twardo optowałby wówczas (na co zresztą nie miał pieniędzy) za utrzymaniem swego statusu państwa jądrowego, trzeciego pod względem liczby posiadanych głowic, to zaryzykuję tezę, że Rosja anektowałby rodzące się państwo ukraińskie, za aprobatą, a może ze wsparciem Zachodu, znacznie szybciej. Nie zmienia to jednak faktu, że Kijów dziś uważa inaczej i używa tej argumentacji w charakterze presji (moralnej) na Stany Zjednoczone. Minister Sybiha napisał w przywoływanym oświadczeniu też, iż „mając za sobą gorzkie doświadczenia związane z Memorandum Budapesztańskim, nie zaakceptujemy żadnych alternatyw, substytutów czy namiastek pełnego członkostwa Ukrainy w NATO”.

Stanowisko to jest o tyle zastanawiające, że nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale również w Europie nie ma dziś poparcia dla idei zaproszenia Kijowa do NATO, na co nadal nalega Zełenski. Ostatnio wprost powiedział o tym minister spraw zagranicznych Luksemburga, o czym napisał „Der Spiegel”. Lista państw europejskich sprzeciwiających się zaproszeniu, nie mówiąc o wejściu Ukrainy do NATO, jest zresztą dłuższa. Prócz Luksemburga przeciw wypowiadały się Węgry, Słowacja, Hiszpania, Belgia, Słowenia czy wreszcie Niemcy. W Berlinie nie ma zresztą zgody nawet w kwestii ewentualnego uczestnictwa niemieckich żołnierzy w misji stabilizacyjnej na Ukrainie już po zakończeniu aktywnej fazy wojny. Annalena Baerbock mówiła przy okazji szczytu szefów dyplomacji państw NATO, że „nie wyklucza” takiej opcji, a kanclerz Scholz publicznie stanowczo dystansował się od tego rodzaju scenariusza. Anonimowi dyplomaci europejscy formułują też inne obawy w związku z przyszłością Ukrainy. Entuzjazmu nie wzbudza też ponoć scenariusz, w którym Ukraina staje się „Izraelem wschodu” i w związku z tym jest w stanie sama zagwarantować sobie bezpieczeństwo. Nie chodzi w tym wypadku o transfer dziesiątek miliardów dolarów, sprzętu wojskowego i zobowiązania szkoleniowe ze strony NATO. Nie jest to kwestia bagatelna, ale jedna jest istotniejsza. Otóż jeśli, przypuśćmy, Ukraina stanie się silnym militarnie państwem, co przewiduje ten scenariusz, to jakie są gwarancje, iż rządzący w Kijowie będą zawsze „po stronie Zachodu”? Nie jest to scenariusz wymyślony, warto spoglądać na to, co dzieje się w Gruzji. W świetle tej szkoły myślenia wysłanie na Ukrainę wojsk stabilizujących sytuację po wojnie, na co nikt w Europie nie ma dziś wielkiej ochoty, ma gwarantować nie tylko to, że Rosja nie zaatakuje ponownie, ale również nie dopuścić do scenariusza pojawienia się w przyszłości jakiegoś drugiego Janukowycza czy ukraińskiego odpowiednika Bidziny Iwaniszwilego. To kwestia, która winna być poddana również w Polsce analizie, ale na razie wiele wskazuje na to, że Kijów gra na niepowodzenie planu pokojowego Trumpa. Może Zełenskiemu w tym pomóc Putin, jeśli będzie formułował zbyt daleko idące oczekiwania. Wówczas Trump nie chcąc rozpoczynać swej kadencji od spektakularnej porażki z Rosją, wykona zapowiadany „drugi krok”, czyli skokowo zwiększy dostawy sprzętu i da zgodę na rozszerzenie działań ukraińskich. To scenariusz ryzykowny, eskalacyjny, ale z punktu widzenia Kijowa lepszy od leżących na stole.