Środa, 7:30. Na portalu Newsweek.pl ukazuje się mój tekst „Chłopcy idą na wojnę. Co to jest toksyczna męskość?”. Linkuję artykuł na swoim profilu na Facebooku i jak zwykle ustawiam post jako publiczny, czyli dostępny dla wszystkich użytkowników – czasem znajomi znajomych albo osoby zupełnie spoza mojego środowiska dołączają do dyskusji, czasem mój tekst idzie dalej w świat, czasem mam szansę odpowiedzieć na pytania albo rozwiać wątpliwości. Większość informacji na moim profilu jest publicznie dostępna – każdy może zobaczyć moje zdjęcia, dowiedzieć się, co studiowałam, z kim jestem w związku małżeńskim, czym zajmuję się zawodowo i gdzie mieście mieszkam. Niedługo minie 10 lat, odkąd korzystam z Facebooka i do dzisiaj taka konfiguracja ustawień sprawdzała się doskonale.
Chłopcy piszą listy z wojny
Wczesne popołudnie. Jestem na szkoleniu przygotowującym do instytucjonalnej pracy z ofiarami przestępstw. Przerabiamy temat tak zwanych przestępstw z nienawiści, czyli czynów motywowanych uprzedzeniami. W przerwie kawowej otwieram Facebooka: ponad 70 powiadomień. Przeglądam po kolei komentarze zostawione przez nieznane mi osoby pod moimi zdjęciami i przypadkowymi postami: [pisownia oryginalna] „Kochanie, jesteś najlepszym przykładem takiej emocjonalnej histeryczki” „Baba bez bolca dostaje pierdolca”, „w sumie chujowo wyglądasz”, „Może feministki powinny pomyśleć o “zacerowaniu się” ???”.
Odczytuję prywatną wiadomość od nieznanego użytkownika: „Hej les** co ty możesz wiedzieć o mężczyznach?”. Ktoś znajomy pisze mi, że na forum wykop.pl. powstał wątek dedykowany mojemu artykułowi. Wchodzę. „toksyczna męskość to była jak ci wujek w wannie brudnego siusiaka wkładał”, „zadeklarowana wojująca lesba która nienawidzi mężczyzn”, „homo nie wiadomo”, „Z taką osobą nie wytrzymałby w związku żaden normalny facet”, „Jaka ona jest k$%%a obleśna. Typowa polka z nadwagą, żółtymi zębami i cerą jak u wieloletniego ćpuna. I ktoś taki mi mówi jak mam żyć xDDD”, “frustratka której żaden nie chciał”, „Co jej ojciec musiał w dzieciństwie zrobić że jej aż tak caban zrył?”, „autorko proszę umrzyj”. W wątku link do mojego profilu z zaproszeniem do „odwiedzin”, moje zdjęcia, komentowane potokami umiarkowanie eleganckich słów i 26 stron fantastyki psychologicznej o moim życiu osobistym i zawodowym. Życzliwi użytkownicy wizytują już profil mojej żony i okraszają przypadkowe posty i zdjęcia hasłami o „leczeniu z gejozy”, lesbach, którym trza chłopa, et cetera. „Czyżby odezwała się zazdrość o penisa?”, zapytuje filozoficznie jeden z Facebookowiczów. „Gdybyś widział kiedyś penisa, to wiedziałbyś, że nie ma czego zazdrościć”, odpisuje żona i zamyka budkę.
Nie kop pana, bo się spocisz
Tekst zaczynają udostępniać fanpejdże promujące tak zwane „inicjatywy na rzecz równouprawnienia mężczyzn” czyli, pokrótce, niewielkie społeczności obsesjonatów koncepcji „odwróconego seksizmu” i wyznawców teorii spiskowej, zgodnie z którą światem rządzą odpowiednio: feminazistki, geje w rurkach i – w zależności od profilu poszczególnych grup – Czarni, Żydzi, uchodźcy albo marksiści. Zwolennicy ruchów na rzecz równouprawnienia mężczyzn wierzą, że karty w grze o rząd dusz rozdaje lewackie lobby, lewacka agenda nieprzerwanie pierze miliardy mózgów, a lewacka cenzura sznuruje usta niepokornym jednostkom, które nie dały się omamić propagandzie i wiedzą, że tak naprawdę najbardziej prześladowaną dzisiaj grupą społeczną są biali, heteroseksualni mężczyźni. Jeden z fanpejdżów (nie będę podawać tutaj nazw stron i forów oraz nicków i nazwisk autorów, bo nienażartego atencją trolla najskuteczniej morzy się głodem) publikuje gniewnego posta, w którym określa mój tekst jako „najbardziej antymęski, mizoandryczny paszkwil, jaki powstał w polskiej publicystyce”. Mocno wzrusza mnie fakt, że najbardziej toksyczni spośród toksycznych mężczyzn reagują na garść moich krytycznych uwag z taką żarliwością, choć bez zrozumienia. Środowiska antyfeministycznej prawicy to swoisty osobniczy misz-masz konserwatystów, inceli, przedstawicieli różnej maści ruchów na rzecz równouprawnienia mężczyzn i alt-rightu (nowej skrajnej prawicy kompilującej w ramach swojej ideologii rasizm, postulat białej supremacji, antysemityzm, mizoginię, homofobię, paradygmat antyracjonalistyczny, teorie spiskowe, denializm klimatyczny, negacjonizm Holocaustu i tak dalej). Retoryka, którą posługują się sympatycy tego osobliwego zbioru przekonań, jest dość charakterystyczna, opiera się bowiem na regularnym odwoływaniu się do „zdrowego rozsądku” (który oznacza to, co mówiącemu akurat wygodnie) i pozorowaniu logiczności własnego rozumowania przy całkowitym lekceważeniu podstawowych zasad logiki. Dziewięćdziesiąt komentarzy pod kipiącą oburzeniem notką okazało się doskonałą ilustracją tego zjawiska: błąd pars pro toto („autorka niesprawiedliwie ekstrapoluje na ogół mężczyzn wnioski na temat niektórych meżczyzn”) wytykali ci, którzy sami popełnili go podczas lektury, interpretując tekst o niektórych mężczyznach jako tekst o mężczyznach w ogóle. Nie da się prowadzić dyskusji, jeśli interlokutor nie potrafi posługiwać się narzędziami, których z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje mimo tego używać.
Myślenie dla opornych
Dlatego, żeby nie tracić cennego czasu na dekonstruowanie każdej niedorzeczności i nie tłumaczyć, że się nie jest wielbłądem, a jednocześnie dać szansę tym, którzy chcieli, a nie zrozumieli w pierwszym podejściu, proponuję gimnastykę intelektualną dla niezaawansowanych. Największych problemów przysporzyło opornym czytelnikom zagadnienie związku między orientacją seksualną i patriarchatem oraz kwestia korelacji feminizmu z życiem seksualnym jednostki. Żeby się nadto nie zmęczyć, zacznijcie od odpowiedzi na proste pytania: Czy kobieta, która jest w związku z kobietą, na pewno jest lesbijką? Czy kobieta, która jest lesbijką, na pewno nie była nigdy w związku z mężczyzną?
(Pomogę Wam: jest szansa, że była. Spróbujcie samodzielnie pogłówkować nad potencjalnymi przyczynami). Czy lesbijka, która nie była nigdy w związku z mężczyzną, żyje w społeczeństwie? Czy lesbijki mieszkają na Lesbos? Nie? Skoro więc mają ojców, braci, przyjaciół, kolegów z pracy, jako kobiety doświadczają dyskryminacji ze względu na płeć, są narażone na przemoc seksualną (i – dodatkowo – na tak zwany „gwałt naprawczy”), czy wobec tego mają prawo mówić o patriarchacie, w którym funkcjonują i o toksycznej męskości, która bezpośrednio ich dotyczy? Jak myślicie? Podumajcie chwilę.
Trzymacie się? To jedziemy dalej: Czy kobiety, które nie lubią seksizmu, to sfrustrowane seksualnie pasztety? Jakich dokładnie narzędzi do pomiaru satysfakcji cudzego życia seksualnego używacie siedząc w swoim pokoju przed komputerem i w zapiekleniu uderzając w klawiaturę? Czy wszyscy konserwatyści mają udane życie seksualne, a jeśli nie, to dlaczego nie zostają feministami? Czy tylko atrakcyjne jednostki mają prawo publicznie zabierać głos w społecznej debacie? Czy incele mają prawo mówić o kobietach, skoro ich życie kręci się wokół dyskomfortu powodowanego faktem, że brak w nim kobiet? Czy stopień sprawności waszego mózgu jest odwrotnie- czy wprost-proporcjonalny do stopnia aktywności waszych organów płciowych? Czy serio myślicie, że którąkolwiek feministkę obchodzi, jak oceniacie jej atrakcyjność? Nad tym ostatnim nie dumajcie zbyt długo, podpowiem Wam: nie, absolutnie żadnej.
Nieznośna lekkość gwarantowanej porażki
Nikogo nie dziwi, że na krytykę toksycznej męskości najbardziej obrażają się toksyczni mężczyźni: ci, którzy korzystają z męskiego przywileju i nie zamierzają z niego rezygnować (przemocowi partnerzy, despotyczni ojcowie, mizoginiczni przełożeni) i ci, którzy o nieskrępowanej realizacji tego przywileju fantazjują i organizują swoje życie wokół jego wzmocnienia (incele, konserwatyści, którzy swoją tożsamość budują w oparciu o dominację, sfrustrowani pogłębiającym się poczuciem zagrożenia ze strony emancypujących się grup dyskryminowanych). W obronie toksycznych mężczyzn stają też czasem kobiety. W feministycznym żargonie zarezerwowane jest dla nich pojęcie „strażniczek patriarchatu” – czyli kobiet, które działają na własną i cudzą szkodę, wzmacniając stereotypy płciowe, normalizując opresywne zachowania i reprodukując konserwatywne wartości. „Kobiety nie potrzebują praw wyborczych” – twierdziły strażniczki patriarchatu sto lat temu; „Kobiety, które nie poświęcają się wychowaniu dzieci i prowadzeniu domu, nie są prawdziwymi kobietami” – podkreślały strażniczki patriarchatu 50 lat temu; w 2019 roku nadal można spotkać kobiety, które nawzajem odsyłają się do kuchni i łajają za zbyt krótkie spódniczki. Zdecydowana większość kobiet nie darzy jednak patriarchatu ciepłymi uczuciami, niezależnie od tego, czy identyfikują się z feminizmem czy po prostu korzystają z kulturowych i społecznych zdobyczy ruchów działających na rzecz praw kobiet – głosują, studiują, pracują w wybranych przez siebie zawodach, decydują, czy i ile chcą mieć dzieci, dzielą się obowiązkami wychowawczymi z drugim rodzicem, stawiają granice w relacjach partnerskich i tak dalej.
Ale patriarchat jest domyślnym systemem organizacji społecznej, przezroczystym zestawem przekonań, zachowań, wyobrażeń o należnym nam miejscu w świecie, o naszych powinnościach, prawach i ograniczeniach, którymi z dniem narodzin zaczynamy nasiąkać jak gąbki. Jednostki, które mierzą się z systemowymi ograniczeniami patriarchatu, w dalszym ciągu mu podlegają: przekraczanie społecznej normy jest każdorazowym wyzwaniem i aktem odwagi, wymaga bowiem przełamania osobistej bariery lęku przed zmianą i społecznym odrzuceniem – a ten lęk podzielamy wszyscy bez względu na płeć. Chcemy być niezależni i podejmować suwerenne decyzje niekrępowani zewnętrzną presją, ale chcemy też poczucia przynależności i akceptacji – w relacjach partnerskich, rodzinie, grupie rówieśniczej, pracy, relacjach koleżeńskich. Toksyczni mężczyźni nie spadają z nieba i nie orbitują w próżni: wychowują ich matki, towarzyszą im partnerki, otaczają ich koleżanki i współpracowniczki, które na różne sposoby wzmacniają w nich poczucie, że jedyny dostępny im model efektywnego funkcjonowania w relacjach osobistych i społecznych to ten oparty na patriarchalnej logice męskiej dominacji. Kiedy matki wtórują ojcom, którzy karzą swoich synów za okazywanie emocji, a partnerki w milczeniu przyglądają się, jak ich mężczyźni wyładowują na postronnych skumulowaną wewnątrz agresję, w dziewięćdziesięciu na sto przypadków stoją za tym jak najlepsze intencje – chcemy, żeby nasi bliscy byli bezpieczni, więc chronimy ich przed światem, który dyscyplinuje nieposłusznych. Chcemy spełniać społeczne oczekiwania, więc realizujemy wzorzec, który uważamy za najlepszy z możliwych, albo po prostu – jedyny dostępny. Dopóki nie dostaniemy do ręki alternatywnego zestawu narzędzi z gwarancją skuteczności, montujemy na słowo honoru: niech się chwieje, byle się całkiem nie rozleciało.
Kto się (nie) boi feminizmu
Środa, późny wieczór. W skrzynce kilkanaście wiadomości od nieznajomych, którzy chcą podzielić się swoimi wrażeniami po lekturze „Chłopców…”. „Chciałem Pani podziękować za artykuł – pisze Pan Tomasz. „Dla mnie to jest bardzo ważne, że ktoś porusza temat toksycznej męskości. Jestem terapeutą rodzinnym, pracuję z młodymi chłopakami i widzę, jak im jest trudno być sobą, jak walczą. Ja w szkole nie miałem kolegów, przezywali mnie p**łem, bo wolałem rysować niż grać w nogę i nie chciałem się bić. Może gdyby wtedy więcej się o tym mówiło, gdyby ktoś mi powiedział, że nie muszę zawsze zaciskać zębów i udawać, byłoby mi łatwiej. W każdym razie swojemu synowi pozwalam płakać. I uczę go feminizmu, bo chcę, żeby wyrósł na fajnego faceta.”
Współczesny feminizm głównego nurtu już dawno przestał być ekskluzywną przestrzenią tylko dla kobiet. Jako intersekcjonalny ruch społeczny wklucza osoby niebinarne, transgenderowe, kwestionujące i konstruujące swoją tożsamość, stanowi też skuteczne narzędzie pacyfikacji toksycznej męskości i dekonstrukcji szkodliwych tradycyjnych męskich wzorców. Mężczyźni, którzy rozpoznają patriarchalne ograniczenia jako społecznie szkodliwe i destrukcyjne dla ich własnego samorozwoju, sięgają po feministyczne diagnozy i wykorzystują je do refleksji nad osobistym doświadczeniem. Otaczający mnie mężczyźni, którzy określają samych siebie feministami albo po prostu sojusznikami kobiet, traktują feminizm jako sposób na szukanie swojego miejsca w świecie, który podlega szybkiej i radykalnej przebudowie. Mężczyźni, którzy emancypacji kobiet nie przeżywają w kategoriach osobistego zagrożenia, którzy krytycznie przyglądają się swojej uprzywilejowanej pozycji i jednocześnie nie boją się stawiać pytań o to, jak budować własną tożsamość bez odwoływania się do patriarchalnej normy honorującej dominację, przemoc i emocjonalną indyferencję, pożytkują energię na własny rozwój i budowanie relacji opartych na wzajemnym szacunku, zamiast marnować go na wylewanie potoków bezbrzeżnego żalu do kobiet, które ich nie chcą, kobiet, które czegoś od nich chcą, kobiet, które chcą czego innego, niż oni chcieliby im dać i do całego świata, który zmienia się niezgodnie z ich oczekiwaniami. Biali, heteroseksualni mężczyźni w moim otoczeniu, którzy krytykę traktują jako punkt wyjścia do pracy nad sobą, słuchają, zamiast rzucać fochy, współpracują, zamiast rywalizować, rozmawiają, zamiast skakać sobie do gardeł i budują zdrowe relacje z kobietami, zamiast ich nienawidzić. Śpią spokojnie – emancypacja mniejszości seksualnych nie spowoduje, że staną się mniej heteroseksualni, równouprawnienie kobiet nie sprawi, że staną się mniej męscy, eliminacja systemowego rasizmu nie wyrządzi im osobistej przykrości. Mężczyźni, którzy nie boją się feminizmu, sięgają po to wszystko, czego toksycznym mężczyznom brakuje najbardziej: wartościowe związki, satysfakcjonujące relacje społeczne, rozwój emocjonalny, realistyczny obraz samych siebie i poczucie własnej wartości w zdrowej proporcji do krytycznej autorefleksji. Mężczyźni, którzy nie boją się feminizmu, nie boją się samych siebie i otaczającego ich świata. I są na dobrej drodze, żeby stać się najlepszą wersją samych siebie.