Gdzie pani teraz mieszka?
– Dwa lata temu dostałam mieszkanie socjalne w hrabstwie East Sussex, w miasteczku Lewes. Kiedy tylko wyszłam z pociągu i zobaczyłam białe klify, przypomniała mi się Jura Krakowsko-Częstochowska, gdzie się wychowałam. Uznałam, że to idealne miejsce do życia, choć przepływająca przez Lewes rzeka Ouse kojarzy mi się nieco złowrogo – to w niej popełniła samobójstwo Virginia Woolf. Któregoś razu na działkach zauważyłam stracha na wróble. I wróciły wspomnienia, bo kiedy byłam dzieckiem, robiłam rysunkowy atlas strachów na wróble.
Pani wie, że w Polsce trwa wielkie szukanie chłopskich korzeni, moda na pisanie ludowej historii Polski?
– Napisałam te książki nie dlatego, że temat wsi stał się modny. Wieś wciąż siedzi we mnie, nie da się od niej uciec. Chociaż nigdy się jej nie wstydziłam, to marzyłam, żeby wyjechać, bo chciałam się rozwijać, poznawać świat, studiować. Udało się, ale ona mnie ukształtowała na całe życie. Poza tym, jak skończyłam 50 lat, poczułam, że to ostatni moment, żeby opisać, jak ona wyglądała w latach 70. i 80. Tamtej wsi już nie ma, tak samo jak nie ma języka, jakiego się wtedy używało. Chciałam też skorzystać z tego, że jeszcze żyje moja mama, i posłuchać jej opowieści.
Jak wyglądała pani rodzina?
– Była bardzo uboga, chłoporobotnicza. Dziadkowie prowadzili gospodarstwo, mama pracowała jako budowlaniec, ojciec w pobliskiej papierni. Był też przyrodnikiem samoukiem, zajmował się pszczelarstwem, wyprawianiem martwych ptaków, czego bardzo nie lubiłam. Do piątego roku życia mówiłam językiem babci, czyli gwarą z górnośląskimi naleciałościami. Polszczyzna, w jakiej się teraz wypowiadam, to właściwie język nabyty.
Długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jesteśmy biedni. Myślałam, że inni też nie mają łazienki w domu, myją się w misce, załatwiają do wiadra za zasłoną albo chodzą do rozpadającego się ustępu, czyli drewnianej budki za stodołą. Że nie ma nic dziwnego w tym, że jedne drzwiczki z sieni prowadzą do kuchni, a drugie do pomieszczenia, w którym żyją krowy. Aż pojechałam w wieku 12 lat pierwszy raz na kolonie i zobaczyłam, że życie może wyglądać inaczej. Można myć się w łazience, z kranu leci ciepła woda, śpi się nie na sienniku, ale w wygodnym łóżku. To było dzieciństwo, w którym przysmakiem i luksusem był paprykarz albo fasolka po bretońsku w lokalnej gospodzie, którą mama zawsze mi obiecywała, jeśli będę grzeczna na wizycie u lekarza.
Dla mnie pani powieść jest też historią pokoleniowych doświadczeń dzisiejszych 40-50-latków urodzonych w PRL, a dorastających po transformacji. Jako dzieci widzieliśmy to, co przeżywa pani bohaterka w “Tajnych dyrygentach chmur”…
– Niedostatek, bieda, alkoholizm i przemoc domowa były w naszym pokoleniu doświadczeniem powszechnym. Pił co drugi ojciec, mój zresztą też, co go w końcu zabiło. Po takich doświadczeniach staliśmy się rodzicami, którzy chcą zapewnić dzieciom więcej, niż sami mieli: więcej wolności, dóbr, szans, a mniej kar, obowiązków. Nasze pokolenie z entuzjazmem weszło w lata 90., bo w kapitalizmie widziało szansę na przełamanie swojego losu. Z pokorą przyjmowaliśmy wszystko, co nam rzucał nowy system, nawet jeśli była to praca po 12 godzin na dobę. Pokolenie wychowane w latach 70. i 80. marzyło, żeby wreszcie zażyć choćby namiastki luksusu.
Dlatego zostaliśmy takimi doskonałymi konsumentami, bo chcieliśmy nadrobić swoje braki z dzieciństwa?
– Pamiętam, jak łatwo było nas wkręcić w zakup na raty jakichś bajecznie drogich garnków, odkurzaczy. Znam ludzi, którzy tak bardzo chcieli wyrwać się z tej biedy, że brali kredyty na wakacje all inclusive. Inni, jak zaczęli nieźle zarabiać, i tak popadali w długi, bo nie umieli zarządzać pieniędzmi.
Wielu, którym się nie udało, wybrało emigrację po wejściu Polski do UE. To byli głównie młodzi ludzie, którzy nie mieli za bardzo perspektyw w Polsce ani na dobrą pracę, ani mieszkanie. Wielu z tych, których poznałam potem, wyjechało, żeby spłacać kredyty, które zaciągnęli w Polsce, ale im nie wyszło. Często to byli ludzie, którzy decydowali się na wyjazd nagle, bo pojawiała się okazja. Tak było ze mną.
Czyli jak?
– Mój ówczesny mąż wyjechał do brata, który pracował na wyspie Wight. Ja wtedy pracowałam w Częstochowie w księgarni, mieszkałam z synem w wynajmowanym poddaszu. Zawsze chciałam zostać pisarką, tylko kiedy pisać, pracując sześć dni w tygodniu. Zarazem Zachód mnie kusił. Może to kolejne pokoleniowe doświadczenie? Znaliśmy go z książek, filmów, ale mało kto z nas tam był. Okazja nadarzyła się, kiedy mąż pewnego razu przywiózł bilety lotnicze. Jak usłyszałam, że mieszka na jakiejś niewielkiej wyspie na kanale La Manche, pomyślałam: to może być przygoda życia. Wzięłam 10-letniego syna i bez znajomości angielskiego ruszyłam. Ale wówczas większość polskich emigrantów nie mówiła w tym języku, oprócz dentystów, lekarzy, pielęgniarek.
Myślała pani, że wyjeżdża na kilka lat czy na całe życie?
– Chciałam zobaczyć, jak wygląda życie na Zachodzie. Nie zamierzałam zostawać na stałe. Po kilku miesiącach zobaczyłam, że wcale nie jest tak różowo. Czułam się samotna, nie radziłam sobie z językiem, mąż ciężko pracował przy uprawie pomidorów, a żyło nam się ciężej niż w Polsce. Wtedy pomyślałam: dosyć tej przygody, wracam do księgarni. Kupiłam nawet bilet powrotny. Ale wtedy okazało się, że spodziewam się dziecka, na dodatek rozstałam się z mężem. Wiedziałam, że w Częstochowie nic na mnie nie czeka. Nie miałam dokąd wracać. Poza tym nie chciałam być samotną matką w Polsce. Wyrzuciłam bilet, żeby nie kusił, i zostałam.
Jak panią przyjęła Anglia?
– Trafiłam do kraju, którym rządziła Partia Pracy, a emigranci byli mile widziani, np. działały kluby Równość, w których imigrantki mogły zostawiać dzieci pod opieką i uczyć się angielskiego. Zaproponowano mi jako samotnej matce mieszkanie socjalne, poprosiłam o chwilę zastanowienia. I w tym czasie odbyły się wybory, które wygrała Partia Konserwatywna. W ciągu kilku miesięcy całkowicie zmienił się klimat. Mieszkanie już okazało się nie dla mnie, punkty dla przyjezdnych zamknięto. A potem zaczęła się propaganda przedbrexitowa.
Czuła się pani zagrożona?
– Dawano mi często do zrozumienia, że jestem obca. A podczas kampanii było jeszcze gorzej. Pracowałam w sieci fast foodów, kiedy klientka warknęła, że nie chce, żeby ją obsługiwała ta cholerna Polka. Prasa podkręcała atmosferę, twierdząc, że emigranci zabierają miejscowym pracę i obciążają brytyjski system zdrowia. Wreszcie usłyszałam, że sąsiedzi powiedzieli swoim dzieciom, że nie mogą odwiedzać mojej córki, bo jestem Polką.
Mieszkała pani głównie na angielskiej prowincji. Jak tam są przyjmowani Polacy?
– Łatwo się tu wtopiliśmy, ale dla większości emigrantów marzenia o lepszym życiu, stabilizacji się nie spełniły. To ludzie schorowani, pogrążeni w nałogach. Kiedy Anglicy się dowiadują, skąd pochodzę, zwykle słyszę: “Polacy są tacy pracowici”. I zawsze mam mieszane uczucia, bo za tym hasłem kryje się gigantyczna desperacja. Bo kto zasilił polską emigrację w Anglii? Lekarze i inżynierowie na pewno, ale w mniejszości. To głównie klasa postludowa szukająca lepszego życia, ludzie nawykli do pracy już w Polsce i dający z siebie tutaj wszystko. Na angielskich budowach, w szpitalach, śmieciarkach, sklepach, stacjach benzynowych pracują ludzie pochodzący z polskich wsi.
Pandemia była wielkim “sprawdzam” dla emigrantów?
– Tak, bo wtedy państwo wkroczyło w nasze życie, zaczęły się obostrzenia, kłopoty ze zdrowiem, szczepieniami. Setki tysięcy naszych rodaków zostało poza systemem, nie mogli pójść do lekarza, bo pracodawcy nie opłacali im ubezpieczenia. Spotkałam człowieka, który kiedy dowiedział się, że cała załoga fabryki idzie na przymusową przerwę, bardzo się ucieszył, bo nigdy nie miał urlopu. Wiele instytucji dało mi odczuć, że nie jestem “swoja”. Złożyłam wówczas podanie o pomoc dla pisarzy i dostałam odpowiedź: “Jak możesz prosić o pomoc, skoro nie piszesz po angielsku?”. To, że publikuję w angielskim wydawnictwie, mieszkam tutaj legalnie, nie miało znaczenia. Zostałam wtedy zaproszona na festiwal literacki w Walii. Na miejscu okazało się, że ja i pisarka z Afryki musimy się wylegitymować przed wyjściem na scenę. Odmówiłam występu, odezwała się we mnie chłopska duma.
Co się zmieniło po brexicie?
– Opadły emocje, już nikt nie nazywa nas wszami. Ale z tyłu głowy została nieufność i podejrzliwość, co ma konkretny wymiar w postaci rozbudowanej biurokratyzacji czy w polityce imigracyjnej. Po tylu latach płacenia podatków, ciężkiej pracy, także społecznej, bo w schronisku pomagałam chorym kobietom i sprzątałam, reprezentowania tego kraju jako pisarka, ciągle muszę pokazywać, że mam tu status osiedleńca, prawo do zasiłku, pobytu, nauki.
Wielu Polaków wróciło do kraju…
– Sporo moich znajomych. Twierdzili, że tutaj nic już ich dobrego nie spotka. Wyjechali ci, którzy nawet nie próbowali się zasymilować. I ci, którzy po prawie 20 latach zarobili już tyle, że mogą wracać do Polski. Ale też ci, którzy nie chcieli tak ciężko pracować, żeby tylko przetrwać. W Anglii największym problemem jest mieszkanie. Jeżeli przez dekadę nie zarobisz na tyle, żeby je kupić, a to się rzadko zdarza, to do końca życia jesteś skazany na wynajmowanie, czyli dobry humor landlordów – właścicieli mieszkań. A oni mogą cię wyrzucić, bo mają takie widzimisię. Będziesz musiał pracować dzień i noc, żeby zapłacić tylko czynsz. Też byłam w takiej sytuacji. Pracowałam, dostałam zasiłek na dzieci, dorabiałam jako opiekunka i sprzątaczka, i ciągle ledwo starczało. Dlatego mieszkanie socjalne właściwie ocaliło mi tutaj życie.
A pani została.
– Za bardzo wsiąkłam. Jestem hybrydą, kimś pomiędzy. Kiedy ostatnio wyjechałam do Niemiec, z wielką przyjemnością i ulgą wróciłam do Wielkiej Brytanii.
Po 18 latach jak pani ocenia swoją decyzję o wyjeździe?
– Emigracja to była szalona decyzja, której dzisiaj nie żałuję. Ale chyba się tu tak naprawdę nie odnalazłam. Ani nie wrosłam w Polonię, ani w środowisko rdzennie angielskie, ani emigranckie. Miałam próbę samobójczą i myślę, że mogłabym jej uniknąć, gdyby były przy mnie bliskie mi osoby. Podczas świąt z córką nie mamy do kogo pójść na obiad. Angielski wciąż jest dla mnie językiem obcym. Mimo że dobrze się komunikuję, to kiedy mam jechać na spotkanie literackie, zawsze się boję, jak wypadnę.
Na emigracji doświadczyłam chyba wszystkiego: i nominacji do prestiżowej nagrody literackiej, i bezdomności, i proszonych obiadów z angielską elitą.
Przyjeżdża pani do rodzinnej wsi?
– Tak, ale rzadko. Mój stary dom już nie istnieje, nie mam się też za bardzo u kogo zatrzymać.
Co w pani zostało z tej dziewczynki, która wychowała się na wsi?
– Życie na wsi to nieustanny niedostatek i praca, co hartuje potem człowieka na resztę życia, jesteś przygotowany na wszelkie życiowe potknięcia i szybko się przystosowujesz. Kiedy przeprowadziłam się z mężem i dzieckiem na wyspę Wight, nie dostaliśmy obiecanego mieszkania, wylądowaliśmy w przybudówce, gdzie spaliśmy na materacach, a ubrania wieszaliśmy na wbitych w ścianę gwoździach. Kiedy w czasie pandemii trafiłam do schroniska dla kobiet dotkniętych przemocą, zdziwiłam się panującymi tam warunkami, ale dałam radę przetrwać.
Nieraz brakowało na jedzenie, na szczęście można było wziąć coś w polskim sklepiku na krechę. W Anglii prawo zabrania supermarketom wyrzucania przeterminowanego jedzenia. Na specjalnych stanowiskach można kupić towary dużo taniej, a wciąż dobrej jakości. Całymi latami kupowałam taką żywność. Zresztą nie ja jedna.
Myślę też, że jestem pisarką dzięki temu, że wychowałam się na wsi. Na różne uroczystości przyjeżdżała cała rodzina i wszyscy sobie coś opowiadali. Dziadek – jak uciekł z obozu i dwa lata ukrywał się na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Babcia – jak jej mama kupowała kawę od przemytników, bo obok naszej wsi przebiegała granica między zaborem ruskim a austriackim.
I wraca pani do nich, patrząc na białe angielskie klify?
– Narzekam w tej rozmowie trochę na Anglię, ale też bardzo ją doceniam, dostałam tutaj mieszkanie, trzyletnie stypendium z Royal Literary Fund, który pomaga pisarzom w trudnej sytuacji finansowej. Zostałam tu jednak przyjęta i czuję się dowartościowana jako pisarka.
Nie chce pani ubiegać się o obywatelstwo?
– Egzamin z wiedzy o Wielkiej Brytanii i znajomości języka angielskiego na pewno bym zdała, ale trzeba wnieść opłaty. Nie stać mnie na to.
Dzisiaj wielu Brytyjczyków żałuje brexitu. A ja mam dziką satysfakcję w kolejkach na lotniskach, że kiedy pokazuję polski paszport, a więc unijny, mogę swobodnie przejść, a Brytyjczycy stoją w kolejkach do bramki jako obywatele spoza UE.
Wioletta Grzegorzewska jest poetką, prozaiczką. Jej “Guguły” były w finale Nagrody Nike. Angielskie wydanie “Swallowing Mercury” dostało nominację do prestiżowej nagrody The International Man Booker Prize. Ostatnio wydała książkę “Tajni dyrygenci chmur” (W.A.B.)