Mamy nie wyjadać z talerzy innych obozowiczów. I nie myszkować w obozowej lodówce, bo tam zawsze będzie tylko lód (na okłady dla kontuzjowanych) i kartonik odtłuszczonego mleka bez laktozy (dla kawoszy). Choć raczej zaleca się całkowicie odstawić kawę albo pić najwyżej filiżankę dziennie. Parzymy tu sobie głównie liście mięty i pokrzywy.
Jest nas dwudziestka – kilka osób z figurą idealną, które chcą sobie poprawić umięśnienie, reszta z nadwagą, chce się pozbyć tłuszczu. Jedni ćwiczyli przed obozem, inni wcale – po prostu wstali zza biurka i przyjechali.
Koszt sześciu noclegów z wyżywieniem i treningami: 3199 zł. Pokoje dwuosobowe, w domu na wsi, z dużym ogrodem i terenami do ćwiczeń.
Porodówka z oponami
Pierwszy trening: tor przeszkód. Janek – wysoki, postawny księgowy – wspina się po sznurkowej drabince, traci równowagę, spada na plecy. Gdy jesteśmy przy “waterline” – przeszkodzie wodnej, którą trzeba pokonać, przesuwając się po cienkiej taśmie, pod Markiem, który jest z nas wszystkich najszczuplejszy – taśma się zrywa. Marek, na szczęście, wychodzi z tego cało, biegniemy dalej. Trzeba wdrapywać się na pionowe ściany i wchodzić po sieci z łańcuchów. Pokonać płotki, ruchome belki, równoważnię. Turlać wielkie opony z góry i pod górę, przebiec “dywan” z opon i czołgać się pod oponami – tę przeszkodę, która wymaga wciśnięcia się pod ciężkie, gumowe obręcze zawieszone na metalowych rolkach, nazywa się “porodówką”, bo przejście przez to jest tak nieprzyjemnym i bolesnym doświadczeniem.
Tor trzeba pokonać sześć razy. Za opuszczenie którejkolwiek przeszkody są pompki, przysiady albo pajacyki. Gdy po sześciu rundach schodzimy z toru, jesteśmy wymęczeni, poobijani, brudni. Po treningu przekąska – kilka talarków grillowanej cukinii z odrobiną twarogu. I w drogę: 3 km szybkim marszem nad jezioro, tam trzeba zrobić 200 pajacyków, zanim będzie można popływać. Później szybki powrót, obiad i znów trening.
Przeciętny dzień na obozie to cztery treningi: przed śniadaniem, przed przekąską, przed obiadem, przed kolacją. Posiłki, żeby podkręcić sobie metabolizm, posypujemy pieprzem cayenne.
I często rozmawiamy o tym, kto i ile chciałby tu zgubić.
– Chociaż pięć kilogramów – mówi Joanna, 40-letnia urzędniczka.
– Ja cztery – rzucam.
– A ja bym chciała mieć po prostu płaski brzuch i węższe uda – deklaruje Janka, która ma 18 lat. Przyjeżdżając na obóz dla dorosłych, myślała, że będzie z osobami podobnymi sobie: uczniami ostatnich klas szkoły ponadpodstawowej, ewentualnie studentami. A tu? Obozowicze w wieku jej rodziców. Średnia wieku ponad 40, dwie osoby 50+.
– Wszystko to jakieś dziwne – mówi Janka. Szybko zaczynamy jej matkować. Pilnujemy, żeby nie zaspała na pierwszy trening, żeby za lekko się nie ubrała, żeby zjadła, żeby piła dużo wody.
Śpiewać każdy może
– U nas najmłodsza uczestniczka ma 19 lat, najstarsza 73 – mówi Beata Kurda, która w tatrzańskim Zębie organizuje kolonie dla dorosłych. Jest aktorką i wokalistką, dobrała podobny zespół instruktorów i postawiła na profil artystyczny, z warsztatami wokalnymi, teatralnymi, tanecznymi. Na lipcowy turnus przyjechało 27 osób, a na sierpniowy – już 41. – Chętnych było jeszcze więcej, trzeba było odmawiać, bo w pensjonacie nie ma więcej miejsc – tłumaczy Beata Kurda.
Na kolonie artystyczne przyjeżdżają nie tylko ci, którzy śpiewają, tańczą i chcą być w tym jeszcze lepsi, ale też ci, którzy nigdy tego nie robili, choć marzyli o tym od dziecka, albo ci, którzy lubili to robić, ale dawno zarzucili.
– Na jednych zajęciach patrzę: 52-letnia kobieta zaczyna śpiewać i łzy jej lecą, pytam: “Co się stało, dlaczego płaczesz?”. A ona mówi, że płacze, bo śpiewa. Nigdy wcześniej nie miała okazji pokazać innym, co potrafi. Mamy tu, na koloniach, dużo takich wzruszających momentów – mówi Kurda.
Do niedawna było tak, że jak kolonie, to wiadomo, że dla dzieci do 12. roku życia. A jak obóz, to dla młodzieży w wieku od 12 do 18 lat. A teraz? Są “kolonie dla dorosłych”, “obozy dla dorosłych”, “wakacyjne wyjazdy tematyczne dla dorosłych”. Oferta jest coraz szersza: w górach, nad morzem, na Mazurach. Obozy tylko dla kobiet. Albo tylko dla mężczyzn. Jedne trwają trzy dni, inne tydzień. Noclegi w namiocie (już za 700-800 zł), w pensjonacie (od 2 do 3,5 tys.) albo w luksusowym hotelu (za ponad 7 tys.). W programie: warsztaty muzyczne, plastyczne albo joga, pilates, medytacja. Są obozy tenisowe albo wspinaczkowe. Są dla amatorów trekkingu, raftingu, kajakarstwa.
Organizatorzy obiecują totalny reset, połączenie odpoczynku z rozwojem osobistym, nowe umiejętności, nowe znajomości, wypocenie złych emocji. Jedni przy tym redukują dorosłym kolonistom jedzenie, inni wręcz odwrotnie – proponują pięciodaniowe kolacje z winem.
Przeciętny dzień na obozie to cztery treningi: przed śniadaniem, przed przekąską, przed obiadem, przed kolacją
Pięć dań i wino
– Na pomysł, żeby organizować ucztowanie, wpadłyśmy rok temu, w czasie majówki – opowiada Katarzyna Kostyńska, która akurat wyszła wtedy – podobnie jak Paulina Pajka – z wczesnego macierzyństwa. Pierwszy raz im obu na dłużej udało się oderwać od obowiązków zawodowych i rodzinnych. – Nasi faceci zostali z dziećmi i miałyśmy w końcu czas dla siebie. Pojechałyśmy do jakiegoś pałacu na masaż, później kolacja, ale niezbyt dobra. I tak siedząc nad tymi nie najlepiej przyrządzonymi daniami, zaczęłyśmy biadolić, że w tym życiu ciągle gonitwa, a jak masz w końcu chwilę dla siebie, to ci ją popsują słabym jedzeniem – wspomina Kasia.
– Zaczęłyśmy się zastanawiać, co by nas tak naprawdę odprężyło? Czego byśmy potrzebowały? I doszłyśmy do wniosku, że nie dla nas obóz kondycyjny ani nawet joga. My chciałybyśmy, żeby ktoś się o nas zatroszczył, dobrze nakarmił, ładnie to podał – mówi Paulina.
Kasia kilka lat temu wyprowadziła się z Warszawy, mają z mężem wielki dom na wsi, na Dolnym Śląsku. – Wieś głucha, daleko do sklepu, jeszcze dalej do restauracji i nie ma Ubera, który mógłby szybko dowieźć coś do jedzenia, więc jak ktoś do nas przyjeżdża, sama gotuję. Uwielbiam gotować, to moja pasja. Odkąd się wyprowadziliśmy z Warszawy, czuję się gospodynią na końcu świata – opowiada Kasia.
– I gdy tak siedziałyśmy w tej słabej restauracji, wpadłyśmy na pomysł, żeby zorganizować coś, w czym same najchętniej wzięłybyśmy udział – mówi Paulina.
Zapraszają dorosłych na kolonie, które są wielkim ucztowaniem – Kasia gotuje, Paulina zajmuje się organizacją. Za każdym razem wybierają inne miejsce, ale zawsze atrakcyjne przyrodniczo, żeby było gdzie pospacerować. Dla chętnych rowery, kajaki. A przede wszystkim wygody. Wieczorem masaże, sauna, gdy robi się chłodno, rozpala się w kominku i rozmawia przy trzaskającym ogniu.
– Jednak najważniejszym miejscem tych kolonii jest stół. Zastawę wozimy swoją, starannie dobieramy kwiaty. Dania mają smaki nieoczywiste, często zaskakujące. A najważniejszą atrakcją jest kolacja z pięciu dań. A wino zawsze z polskich winnic – podkreśla Paulina. I dodaje, że podczas takich wyjazdów odwiedzają polskie winnice.
Na ucztowanie przyjeżdżają osoby w wieku między 25 a 40 lat, w większości kobiety.
– Nie wiedziałyśmy, kogo się spodziewać. Czy będą przyjeżdżać tylko single? Może przyjaciółki? Albo wręcz grupy znajomych? Tymczasem często przyjeżdżają w pojedynkę. Osoby, które są w związku, mają dzieci, ale chcą oderwać się od nich na chwilę, pochillować sobie, pogadać. Trafiają do nas osoby otwarte na rozmowę i spędzanie czasu z kimś, kogo nie znają – mówią organizatorki.
– Ostatnio zgłosiła się do nas na kolonie kobieta, która poprosiła o jedynkę, tłumaczyła, że nie zaśnie, jeżeli obok będzie spać ktoś obcy. A my mamy tylko pokoje trzy-, cztero-, nawet pięcioosobowe. Trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. I zdecydowała się. Nawet jeżeli na początku jest opór, później okazuje się, że to dzielenie pokoju z innymi zamienia się w znajomość utrzymywaną jeszcze długo po zakończeniu kolonii. Zakłada się grupy messengerowe, podtrzymuje kontakt, odwiedza – mówi Beata Kurda. Znajomości zawiązują się między osobami, które prawdopodobnie inaczej nie miałyby okazji się spotkać, są z różnych miast, w różnym wieku, z kompletnie różnych baniek: pracownicy korporacji, kwiaciarka, prawniczka, fryzjerka, pielęgniarka, bibliotekarka.
Czy mogę wyjść?
Na koloniach czy obozach dla dorosłych czasami tak jak na dziecięcych organizuje się zabawy integracyjne, ogniska.
– U nas obozowicze nie mieliby na to sił. Codziennie sześć godzin trenują albo wychodzą w góry. Gdy zaglądam do nich po kolacji, toczą rozmowy przy herbacie. Czasami grają w planszówki. Rzadko kto ma jeszcze tyle energii, żeby zagrać w ping-ponga – mówi Halina Matejko-Karmelita z Mountain Camp. Organizuje dorosłym obozy odchudzające, kondycyjne i treningowe w górach. – Rzadko przyjeżdża ktoś, kto nie lubi się za bardzo spocić, większość codziennie ostro trenuje. Na początku miejscowi, widząc naszych obozowiczów, dziwili się: po co oni tak biegają od samego rana? Nie mogli zrozumieć, że ktoś przyjeżdża po to, żeby się zmęczyć i jeszcze za to męczenie płaci – śmieje się Halina Matejko-Karmelita.
Na naszym obozie integracja wygląda podobnie. Po kolacji parzymy sobie herbatę, a najczęściej pokrzywę, siadamy przy stole na tarasie, rozmawiamy. Początkowo o swoich dzieciach, ale w kolejnych dniach – coraz bardziej zmęczeni treningami i redukcją kaloryczną – mówimy głównie o jedzeniu. Wyobrażamy sobie, co byśmy zjedli, gdybyśmy mogli zjeść.
Choć wieś jest duża i są tu sklepy, bar, restauracja, a nas w obozie nikt siłą nie trzyma i w każdej chwili można byłoby pójść, kupić coś do jedzenia, nikt tego nie robi. W ogóle nikt nie chce się zapuszczać do wsi, żeby go nie skusiło. Jednego wieczoru wchodzimy na stronę lokalnej knajpy, żeby zobaczyć menu. Rosół z pielmieni – 19 zł, chłodnik – 22, lin w śmietanie – 35, a sandacz – 44.
I wzdychamy do czasów sprzed obozu, gdy nikt z nas raczej nie miałby oporów, żeby pójść do restauracji i się najeść. A teraz jakoś tak głupio się poddać. Skoro tyle wysiłku się już włożyło. I tyle kasy. Część ma dzieci w wieku szkolnym, trzeba było im zorganizować opiekę. Dzieci Joasi, Magdy i Oli – na czas ich pobytu na obozie – też są na obozach, a to koszty. Ola ma troje, więc żeby tu być, musiała wydać w sumie 12 tys. zł.
Świetne są te rozmowy mam z dziećmi:
– Co ciekawego było dziś na twoim obozie?
– A co ciekawego na twoim, mamo?
Drugiego dnia mamy ciężki trening na schodach. Do pokonania za jednym razem jest 328 stopni. Jedni idą w górę i w dół pięć razy, a to tak, jakby wejść na wieżę Eiffla. Inni za jednym zamachem wchodzą i schodzą tak długo, aż zdobędą Eiffla dwa razy, część próbuje nawet trzy. Straszny wycisk dla ścięgien.
Wszyscy po tym treningu ledwie chodzimy. Zresztą każdego dnia dostajemy w kość. Jak nie bieg z przeszkodami czy schody, to spływ kajakowy, jak nie spływ, to boks, podnoszenie ciężarów albo tabata – wyczerpujący trening interwałowy, który wymyślili Japończycy, żeby podnieść wydolność swoich łyżwiarzy szybkich.
Trzeciego dnia dwie osoby rezygnują z obozu. Ja człapię do apteki po tabletki i plastry przeciwbólowe. Jak już jestem we wsi, siadam w restauracyjnym ogródku, zamawiam espresso z odrobiną spienionego mleka, które zapewne nie jest odtłuszczone, trudno.
Gdy wracam i mówię obozowym koleżankom, że wypiłam prawdziwą kawę, robią duże oczy. Czuję się, jakbym złamała regulamin, za co zaraz ktoś mnie karnie wyrzuci. To samo jest, gdy zapowiadam, że nie będę trenować podnoszenia ciężarów i odpuszczę sobie tabatę, jestem wyczerpana, na proszkach przeciwbólowych, nogi mi drętwieją, nie dam rady. – Dasz! – mówią. – Chodź.
Gdy rozmawiam z organizatorami obozów i kolonii, mówią, że dorośli, którzy do nich przyjeżdżają, są bardziej karni niż dzieci, które boją się podpaść kierownikowi kolonii. Nie ma wyskoków, upijania się, zielonych nocy. Od pierwszego do ostatniego dnia grzeczni. – Wstają rano, pytają: co dzisiaj będziemy robić? Chcą mieć plan i tego planu się trzymają. My codziennie – poza stałymi warsztatami – mamy zajęcia dodatkowe. Nieraz tłumaczę: nie musicie brać udziału we wszystkim, czasami sobie odpuśćcie, posiedźcie, popatrzcie na Giewont. Nie posiedzą, zrealizują każdy punkt. A już kompletnie mnie zdumiewa, że gdy muszą wyjść, coś załatwić albo zadzwonić, pytają, czy mogą – opowiada Beata Kurda.
Kilogram i pół
Pierwszego dnia obozu jesteśmy ważeni, mierzy nam się obwody: pasa, uda, ramienia, klatki piersiowej. Sprawdza procent tkanki tłuszczowej, masę mięśni, wiek metaboliczny.
Na koniec obozu, po wyczerpujących treningach i redukcji kalorii, znów ważenie, mierzenie obwodów.
Okazuje się, że schudłam zaledwie kilogram, a w pasie straciłam 2 cm. Przy czym ubyło mi więcej mięśni niż tłuszczu. Oczywiście, łatwo zwalić na to, że część treningów odpuściłam i wypiłam kawę z mlekiem.
Joasia, która trzymała się dzielnie i była na wszystkich treningach, schudła pół kilograma.
Gdy pytam Justynę Mizerę, dietetyczkę sportową, która układa diety mistrzom świata i olimpijczykom, co zrobiłyśmy nie tak, że nie udało nam się zgubić wagi, mówi: – Zrobiłyście za dużo. Cztery treningi w ciągu dnia? Tego nie fundują sobie nawet wyczynowcy. Co za dużo, to niezdrowo. Taki hardcore jest wręcz niebezpieczny. Trzeba zacząć od tego, że powinniście być podzieleni na grupy – pod względem aktywności fizycznej, masy ciała i liczby kilogramów, jaką każdy z was chciał stracić – tłumaczy. – Tymczasem nie dość, że was nie podzielono i mieliście zbyt dużo treningów, to nie było mowy o regeneracji żywieniowej. A to zwiększa ryzyko przeciążenia, kontuzji, osłabienia odporności. Nastąpiło przebodźcowanie organizmu, z jednej strony duży wysiłek, z drugiej redukcja kalorii. Organizm – szczególnie u osób otyłych – był w permanentnym stresie. Gdyby wam zbadać krew i poziom kortyzolu, czyli hormonu stresu, to prawdopodobnie okazałoby się, że u wielu osób był wywindowany. A to spowodowało zahamowanie spalania tkanki tłuszczowej – wyjaśnia Justyna Mizera.
Zanim rozjechaliśmy się po obozie do domów, pocieszaliśmy się, że warto było. Przecież kilogram czy pół to też coś. I w ogóle fajnie się tu bawiliśmy. Każdy dał coś z siebie, mamy dowody – sińce, ból mięśni, odciski. Jankowi zeszły paznokcie u stóp. Ola wróciła do domu ze szramą na twarzy, ułamanym zębem.
Każdy mówił, że fajnie było wyrwać się na obóz.
Imiona uczestników obozu zostały zmienione.