Rozbujaliśmy klimat. Punkty zwrotne systemu klimatycznego są na krawędzi przekroczenia lub zostały przekroczone.
Czym są te punkty zwrotne?
– Chodzi o nieodwracalne zmiany w miejscach stabilizujących całą przyrodę: topnienie pokrywy lodowej Grenlandii i Antarktyki Zachodniej, rozmarzanie wiecznej zmarzliny, m.in. na Syberii, zamieranie rafy koralowej.
Weźmy lód arktyczny. Przez wiele lat był stabilny i nawet jak świeciło słońce, to się od niego odbijało.
Teraz się już nie odbija?
– Lód w Arktyce ma wysokie albedo, czyli współczynnik odbicia. Dzięki temu bardzo wolno się ogrzewa. Tylko że w pewnym momencie temperatura zaczęła przekraczać punkt krytyczny. Słońce nie operuje już na białą taflę lodu, tylko na niebieską taflę wody, która gorzej odbija światło, szybciej się ogrzewa i wszystko wokół zaczyna topnieć.
A co z Syberią?
– Dawno temu w zamarzniętych terenach podmokłych uwięzione zostały bąble metanu, który jest gazem cieplarnianym 29 razy mocniejszym niż dwutlenek węgla. I te bąble zaczynają się uwalniać.
Czyli jak urlop, to nie na Syberii. A tak na serio – co z naszymi wakacjami? Zamiast na plażę, będziemy jeździć gdzieś, gdzie jest zimno?
– To już się dzieje. Polska staje się mekką turystyczną nie tylko dla przyjezdnych z Europy, ale też z krajów arabskich. Obawiają się jechać w lipcu do Grecji czy nawet do Chorwacji, bo dzień można tam przeżyć już praktycznie tylko w hotelu albo w supermarkecie, który często jest jedynym miejscem z dobrze działającą klimatyzacją. Na plażę chodzi się od 6 do 8 rano, a potem dopiero późnym wieczorem.
Czyli mamy w Polsce lepiej i na tym skorzystamy? Bałtyk będzie cieplejszy, nic, tylko wyglądać milionów turystów z całego świata?
– Przyjedziemy nad Bałtyk, ale coraz rzadziej będziemy się w nim kąpać, bo upały przyspieszają zakwit sinic. W wodzie przekraczającej 20 stopni Celsjusza może się też pojawić mięsożerna bakteria Vibrio vulnificus, potrafiąca wnikać do naszych organizmów przez skaleczenia. Wywołuje sepsę. W Niemczech był już pierwszy śmiertelny przypadek. W Polsce rok temu niewiele brakowało.
Koszty ocieplenia ponosi też zimowa turystyka. W lutym w Zakopanem na nartach dało się jeździć tylko na Kasprowym Wierchu. Gubałówka była zielona, w Dolinie Kościeliskiej widziałem kwitnące kaczeńce. Koledzy z uczelni nie chcieli mi uwierzyć.
Kolejne problemy: wraz z wydłużaniem się wegetacji jesteśmy dłużej narażeni na alergie. To samo z kleszczami – mogą być dłużej aktywne. Już nawet nie mówię o dendze, która pojawiła się w Europie, a wcześniej występowała tylko w Afryce.
O ile wydłużył się w Polsce okres wegetacji?
– W ciągu pół wieku o jakieś 15 dni.
To chyba dobrze?
Przymrozki nie są chyba czymś dziwnym?
– Znów – to zależy. Coraz częściej wegetacja rusza u nas już w lutym, ale to wcale nie znaczy, że w maju nie będzie przymrozków. Jeśli wtedy przyjdą, to natrafią akurat na moment, w którym rośliny są najbardziej narażone na marznięcie. Wystarczą dwa-trzy dni przymrozków po minus 5 stopni i koniec.
Ale gdyby nie te przymrozki – zbiory byłyby obfite.
– To też problem. W 2018 r. jabłek było tak dużo, że płacono za nie w skupie sześć groszy za kilogram, więc milion ton owoców zostało na drzewach, bo nie opłacało się ich zrywać.
Jak prowadzić taki biznes?
– Jako Koalicja Klimatyczna robiliśmy badania wśród sandomierskich sadowników. To było tuż po pandemii, ale jeszcze przed wojną w Ukrainie, nie wchodziły więc w grę kwestie kryzysu energetycznego, wzrostu cen i inflacji. A i tak 75 proc. sadowników powiedziało nam, że dotykają ich negatywne skutki zmiany klimatu – przymrozki i susze. Część z nich już wtedy myślała o zamknięciu biznesu, bo niestabilność planowania jest taka, że po prostu się boją.
Czyli w Polsce zabraknie kiedyś jabłek?
– Będą, ale drogie.
Buraki cukrowe?
– Potrzebują dużo wody, 200-300 litrów na kilogram. Będzie im ciężko, choć na papierze powinny być mniej zagrożone niż wieprzowina (1200 l/kg) i wołowina (1500 l/kg). No ale buraki mają gorszy PR. Łatwiej wyobrazić sobie Polskę bez buraka niż bez kotleta.
Ziemniaki?
– Są zimnolubne i też potrzebują dużo wody. Już 15 lat temu, kiedy jeszcze mało się mówiło o zmianach klimatu, przewidywano, że produkcja ziemniaków będzie najbardziej zagrożona. Szacowano nawet, że zbiory spadną o 70 proc. No i rzeczywiście, powierzchnia upraw ziemniaków w Polsce leci na łeb i wygląda na to, że będziemy się z niej powoli wycofywali.
Młode ziemniaczki?
– Ciągle są na rynku, ale tylko dlatego, że uprawy są w większości nawadnianie. Widać to po cenach. Polskie młode ziemniaki kosztują tyle samo co hiszpańskie i cypryjskie.
Czyli w górę pójdzie cena polskiego zestawu numer jeden – schabowego z ziemniakami. Ale nie przez schab, tylko przez ziemniaki?
– Schab też powinien być droższy. Mięso jest za tanie. Jemy go półtora kilograma tygodniowo, choć lekarze zalecają 300-500 gramów. Gdybyśmy chcieli, żeby każdy człowiek na świecie spożywał go tyle w 2050 r., to 95 proc. naszej planety musimy poświęcić na produkcję rolną. Łącznie z oceanami, Antarktydą i Himalajami. Absurd, ale polityków to nie obchodzi. Trudno znaleźć kilku, którzy myśleliby w perspektywie dłuższej niż cztery lata.
Trzeba zrezygnować z jedzenia mięsa?
– Produkcja zwierzęca jest istotna i nie powinniśmy jej porzucać, choćby dlatego, że obornik jest najlepszym nawozem. Zwłaszcza w Polsce nie poradzimy sobie bez niego, bo mamy piaszczyste gleby. Tyle że produkcja zwierząt – dzięki której ceny mięsa są tak niskie – nie jest wyjściem. Wielkie fermy to nie rolnictwo, tylko zabijający je przemysł. Przez nie ginie też polska wieś, bo gospodarz, który ma 150 krów na 100 hektarach ziemi, nie może konkurować z fermą, która hoduje ich obok kilka tysięcy na małej przestrzeni. W dodatku ta ferma pobiera z okolicy wodę i podobnie jak fabryki odprowadza do środowiska niebezpieczne substancje, którymi zanieczyszcza gleby, wody podziemne, powietrze i rzeki.
Jemy w Polsce półtora kilo mięsa tygodniowo. Gdyby w 2050 r każdy na świecie jadł tylko 500 gramów, to 95 proc. planety musimy poświęcić na produkcję rolną. Łącznie z oceanami, Antarktydą i Himalajami
Polska jest drugim konsumentem antybiotyków używanych w produkcji zwierzęcej w Unii Europejskiej, więcej kupuje tylko Hiszpania, ale jeśli już przeliczyć to na kilogram zwierzęcia, to jesteśmy na prowadzeniu.
– 196 mg/kg zwierząt w chowie, przy średniej UE na poziomie 73 mg/kg. To właśnie przez chów przemysłowy. Tymczasem naukowców prowadzących badania na temat skażenia środowiska przez fermy przemysłowe jest w Polsce niewielu. A kiedy publikują już wyniki badań i opowiadają o nich w mediach, to mają nieprzyjemności, bo na ich uczelniach pojawiają się przedstawiciele lobby przemysłu mięsnego. Opowiadają, że bez nich polskie rolnictwo by umarło, ale sami sprowadzają zboże i soję z zagranicy.
A mówię o tym wszystkim, bo wielkie fermy produkują też ogromne ilości metanu, który podgrzewa nam atmosferę.
Jak pan sobie wyobraża polskie rolnictwo w 2050 r., jeśli się nie zreformuje?
– Jeśli nie powstrzymamy zmiany klimatu, to część Polski może nie nadawać się do produkcji rolnej, bo nie będzie dało się tam niczego uprawiać.
Gdzie tak się może stać?
– Na przykład w województwach: łódzkim, wielkopolskim i kujawsko-pomorskim. Zabraknie im wody i nie będą mieli skąd jej wziąć. Skupią się na ochronie tego, co zostanie, żeby coś leciało, jak odkręci się kran.
Wraz ze wzrostem temperatury będziemy w Polsce narażeni na nowe choroby i szkodniki. Być może pojawi się za to soja i sorgo, a kukurydza stanie się naszym podstawowym zbożem, które będziemy jeść i z którego będziemy robić paszę dla zwierząt. Kto wie, może staniemy się potęgą w produkcji oleju słonecznikowego, a już nie rzepakowego. Problemów będzie więcej. Jeśli zrobi się cieplej, zacznie znikać część lasów iglastych. Świerk już zamiera, ale kłopoty mają też lasy sosnowe, choć dotąd uważaliśmy, że świetnie radzą sobie na naszych piaskach. Ale może lepiej skończmy tę wyliczankę, bo nie do końca ma sens.
Dlaczego?
– Nie możemy patrzeć na bezpieczeństwo żywnościowe tylko przez pryzmat tego, co będziemy produkować u siebie. Patrzmy szerzej. Jeśli zmiany klimatu spowodują, że w innych regionach nie będzie możliwa produkcja żywności, to nie zagrozi to tylko tym regionom, ale spowoduje, że wzrosną światowe ceny żywności. I wiele osób, zwłaszcza ubogich, nie będzie stać na jej zakup. Także w Polsce i Europie.
Jeśli nie powstrzymamy zmiany klimatu, to możliwe, że pożegnamy się z herbatą, kawą – zwłaszcza arabiką, z kakao, a więc z czekoladą, i z niektórymi winami, jak pinot noir. Nie będzie po prostu gdzie ich uprawiać. Chociaż to nie są artykuły pierwszej potrzeby. W Polsce powstaną za to klimatyzowane obory, kurniki i chlewnie. Ale to akurat kiepski przykład adaptacji do zmiany klimatu.
Jakie są lepsze?
– Np. agroleśnictwo, które polega w dużym skrócie na tym, że sadzi się szpalery drzew, a zwierzęta czy zboże hoduje lub uprawia się w ich cieniu. Na pewno trzeba będzie chronić zadrzewienia śródpolne na pastwiskach, bo to miejsca, gdzie zwierzęta mogą schować się przed słońcem. Jak najszybciej powinniśmy na terenach rolniczych odtwarzać oczka wodne i stawy. Zatrzymywać wodę, gdzie tylko można i nie pozwalać jej szybko uciekać. Pamiętajmy, że 97 proc. wody w Polsce to woda opadowa, a tylko 3 proc. dopływa do nas rzekami zza granicy.
Przyszłość będzie gorąca, a większa temperatura to większe parowanie i znikanie wody ze zbiorników. Świetnie widać to w tym roku na Sycylii. Z dużego jeziora została kałuża, a wodą handluje się na czarnym rynku. Powstają tam ruchy walczące z turystyką, bo miejscowi obawiają się, że przyjezdni nie zakręcają kranów i marnują wodę, której im brakuje.
A jak jest u nas w tym roku? Mamy problemy z suszą?
– To był niezły rok dla polskiego rolnictwa. Mieliśmy bardzo dobrą zimę. Po raz pierwszy od kilku lat spadło dużo śniegu i miał czas, żeby poleżeć. Wiosna też była dość mokra. Z punktu widzenia wody – jest znacznie lepiej niż przez ostatnie lata.
Jak będzie za rok?
– Nie wiemy. Poza tym i tak obecnie ok. 10-15 proc. polskich gmin zostało dotkniętych suszą. Co roku ogłaszane są zakazy podlewania trawników czy mycia samochodów. Trzy lata temu w Skierniewicach nie było wody przez dwa tygodnie. Susza to rzeczywisty problem. Są badania pokazujące, że dochody gospodarstw rolnych działających na słabych glebach w okresach suszy spadają o ok. 20 proc. A w Polsce 60-70 proc. gleb, to gleby słabe.
Znikąd nadziei?
– Coś się zmienia, widzimy to po rozmowach z samorządowcami. Zdają sobie sprawę, że w miastach trzeba budować ogrody deszczowe i suche zbiorniki retencyjne, które zbierają wodę w trakcie opadów. Wydaje mi się, że nowy rząd rozumie, że musi zmienić podejście do gospodarki wodnej, bo obowiązujący dotąd model sięgał korzeniami lat 50.
Regulować rzeki, budować na nich wielkie tamy?
– Autostrady wodne, wielkie zbiorniki, woda była jest i będzie. Nie ma się co dziwić, to potężny biznes, miliony ton betonu i stali, miliardowe kontrakty. Ale to się już kończy. Zaczynamy rozmawiać o renaturalizacji bagien i terenów podmokłych, zatrzymywaniu wody tam, gdzie opadła. W życie wchodzi Nature Restoration Law – program odbudowy zasobów przyrodniczych, który wymusi to na nas. Uważam, że powinniśmy płacić rolnikom za to, że będą na swoich terenach zatrzymywać wodę.
Ale i tak jest lepiej. Oczywiście, wciąż jeszcze zdarzają się idioci betonujący rynki w miastach, ale to coraz rzadsze przypadki. Mam nawet wrażenie, że coś dzieje się po konserwatywnej stronie polskiej polityki. No, może na razie głównie wśród młodych. Oczywiście będą kłócić się z lewicą o to, czy przyroda ma samoistną wartość, czy nie, ale już nie tak, jak kiedyś, gdy twierdzili, że w ogóle nie warto chronić środowiska. Oni także zaczynają rozumieć, że chodzi o bezpieczną przyszłość ich i ich dzieci.
Co pan sobie myśli, kiedy słyszy tłumaczenie, że w historii klimat zmieniał się już wiele razy i w sumie nie ma o czym gadać, że będzie dwa czy trzy stopnie więcej?
– Skoro tak, to rzeczywiście nie ma problemu. Przyroda przetrwa. Mieliśmy przecież 600 mln lat temu wymieranie permskie, gdy prawdopodobnie w wyniku ocieplenia spowodowanego wybuchami syberyjskich superwulkanów szlag trafił 98 proc. gatunków. Ale przyroda sobie poradziła, prawda? Proszę spojrzeć, jak jest dziś pięknie. Tyle że my jako cywilizacja możemy sobie już nie dać rady. System przyrodniczy nie zmienia się liniowo. Trzy stopnie więcej nie oznaczają, że zrobi się nieco cieplej i trochę gorzej niż obecnie.
Tylko?
– Zrobi się zupełnie inaczej. Po przekroczeniu punktu krytycznego system klimatyczny przejdzie na zupełnie inny poziom stabilności. Nie wiemy, czy będzie tam miejsce dla nas.
To ważne, żebyśmy wszyscy z politykami na czele dobrze to zrozumieli – osoby zajmujące się ochroną środowiska, także aktywiści, nie robią tego, bo mocniej niż ludzi kochają motylki i roślinki. Robią to, bo chcą zapewnić bezpieczeństwo naszemu gatunkowi, naszej cywilizacji. Chronimy środowisko dla siebie, a nie tylko dla tych zwierząt i roślinek. My bez przyrody po prostu sobie nie poradzimy.
Zdążymy odbetonować miasta, zanim zrobi się w nich tak gorąco, że z nich uciekniemy?
– Tego nie jestem pewien. Myślę, że zanim nastąpi punkt zwrotny w globalnym podejściu do ochrony środowiska, musi się coś wydarzyć. Nie ma w nas – politykach, biznesie, obywatelach – wystarczającej gotowości do podjęcia radykalnych działań, które zapewniłyby stuprocentowe bezpieczeństwo. Zanim więc się wszyscy na to zgodzimy, wydarzy się pewnie jakaś katastrofa.
Dlaczego nie ma w nas tej zgody?
– Ostatnio m.in dlatego, i to jest dziś jeden z głównych problemów ochrony klimatu, że świat znowu staje się dwubiegunowy, a między krajami narasta wrogość. Żeby chronić środowisko, potrzebujemy międzynarodowej solidarności. A zamiast tego wchodzimy w erę wyścigu zbrojeń. Zaczynamy używać argumentów, że nie możemy pozwolić sobie na ograniczenie emisji, bo musimy produkować czołgi. Bo inni też tak robią.
Powiedział pan, że być może musi wydarzyć się jakaś katastrofa. Co takiego mogłoby to być?
– Bardzo głęboka susza, ale taka w skali globalnej. Bardzo duży deficyt żywności. Niestety, musiałby dotknąć regionów wysokorozwiniętych – Ameryki Północnej czy Europy. Czegoś, co nie jest dla nas peryferią. Rzadko się o tym pamięta, ale początek rozmów o zmianie klimatu wziął się stąd, że w latach 80. bardzo głębokie susze dotknęły Stany Zjednoczone. Wówczas szef naukowy NASA powiedział przed komisją Kongresu, że winne tego są zmiany klimatu.
Jak na razie jedyną reakcją na kryzys klimatyczny jest budowa muru w USA i płotu w Polsce, który ma powstrzymać m.in. uchodźców klimatycznych. I rozważanie, czy to jest ten moment, w którym mamy już do nich strzelać, czy jednak nie. Ale rzadko zastanawiamy się, że jeśli zaczniemy strzelać, to co stanie się z naszymi judeochrześcijańskim wartościami, które mówią, że człowiek człowiekowi bratem? Co będzie, gdy się okaże, że jednak człowiek człowiekowi wilkiem? Czy szybko nie wrócimy wtedy do znanego z przeszłości drapieżnego egoizmu i zamiast pomagać sobie wzajemnie, zaczniemy ze sobą walczyć? Razem ze wzrostem wysokich temperatur mogą upaść etyczne i humanistyczne idee, które uznajemy dziś za pewne. Jeśli nie powstrzymamy zmian klimatu, to żaden człowiek w żadnym kraju nie będzie bezpieczny.
Zbigniew Karaczun jest profesorem w Katedrze Ochrony Środowiska i Dendrologii Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, badaczem polityki ekologicznej i zarządzania środowiskiem. Zajmuje się ochroną środowiska od lat 80. Współzałożyciel i ekspert Koalicji Klimatycznej, działacz ruchu ekologicznego. W PRL działacz opozycji antykomunistycznej.