Bez przemocy
Społeczne Liceum Ogólnokształcące nr 1 im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego na Ursynowie z dumą informuje, że jest częścią “najstarszej i pierwszej społecznej placówki oświatowej w Warszawie”. W podstawówce i liceum uczy się tu 413 dzieci. Szkoła należy do Stowarzyszenia Szkół Społecznych STO, założonego w 1987 r., u schyłku PRL. To był pierwszy, wolnościowy oddech w edukacji. Dzisiaj działa w kraju około 100 takich placówek, każdą prowadzi niezależne koło terenowe.
Nowak-Jeziorański chwali się na stronie internetowej, że oprócz standardowych przedmiotów uczy dzieci wrażliwości społecznej i emocjonalnej oraz rozwija “umiejętność rozwiązywania problemów i konfliktów bez przemocy, współdziałania zespołowego, komunikacji międzyludzkiej oraz osobistego przywództwa”.
Jak to szkole wychodzi? Z 18 uczniów, którzy zaczynali w I A, zostało tylko dziewięcioro. Trojga szkoła się pozbyła. Pięcioro uciekło z własnej woli, nawet swoje dziecko dyrektorka przepisała do równoległej klasy.
Skargi popłynęły od rodziców do kuratora oświaty, do wojewody, do sądów. Powtarza się w nich słowo “przemoc”.
Wojna
W pierwszym roku była sielanka, nerwowo zaczęło być w klasie drugiej. Polonistka lubiła wstawiać jedynki. Na przykład jednemu uczniowi cztery do e-dziennika za jednym zamachem. Nawet w niedzielę, z informacją, że to za “pracę na lekcji”.
“Proces edukacyjny według pani L. polegał na udowadnianiu uczniom niewiedzy, a nie jej przekazywaniu” – pisali rodzice do kuratorium oświaty. Wyliczali: obrażanie, wyzywanie, poniżanie, krzyk, ośmieszanie “jako standardową formę pracy z wychowankami”.
– Wybierała sobie kozła ofiarnego i cisnęła – opowiada jeden z nauczycieli. – Nie uwierzyłbym, gdybym przez przypadek nie trafił na taką scenę: drzwi do sali otwarte, uczeń siedzi w ławce, L. stoi nad nim i wymachuje rękoma tuż przed jego twarzą. Wrzeszczy. Nie zapomnę twarzy tego nastolatka – był przerażony.
Rodzice byli zgodni: nie chcieli swoich dzieci narażać na przemoc. Po siedmiu miesiącach w porozumieniu ze szkołą nauczycielka została od tej klasy odsunięta (uczy w innych).
Klasa A nie zdążyła jednak odetchnąć. Była już na etapie wojny numer 2, czyli przykładnego wymierzania kary dwóm prymuskom.
Nagana
Z trzech zdjęć, które przypieczętowały szkolną karierę Igi, uchowało się jedno: jej szkolna przyjaciółka Gosia leży w teatralnej pozie na łóżku, twarz zasłonięta, podpis z pełnym nazwiskiem głosi, że to po przyjściu z Biedronki. Jak w filmie “Na rauszu” – domyślam się. Choć na fotce ani śladu alkoholu. Ani jednej butelki – pełnej czy pustej.
Były jednak inne zdjęcia – rozszerzonej źrenicy albo: rozsypany na stole biały proszek, zebrany w kreskę, obok karta kredytowa. Iga wrzuciła zdjęcia na Instagram. Jedna z uczennic pokazała je dyrektorce.
Dziewczyny były długo przesłuchiwane przez wicedyrektorkę. Osobno. I bez rodziców, choć są niepełnoletnie. – Szlochały potem w toalecie, koleżanka zbierała je z podłogi – opowiada uczennica tej samej klasy.
Iga i Gosia to prymuski: najwyższe średnie w szkole, stypendium premiera. Stawiane za przykład i hołubione przez nauczycieli. Dyrektorka zdecydowała, że za zdjęcia będzie nagana i obniżenie oceny z zachowania. Uzasadniła to słowem “demoralizacja”. I dalej: “Treści publikowane mogą świadczyć o spożywaniu przez uczennice alkoholu i środków odurzających, ale również o pochwalaniu zażywania narkotyków”. Iga miała odpowiadać za inicjatywę i rozpowszechnianie, Gosia za to, że polubiła jej wpis na Instagramie, bo przecież mogła się odciąć.
Zdjęcia zrobiły na tzw. białej szkole, tłumaczyły, że to wygłup. Miały na to świadków, w tym nauczycieli. Dyrektorka nie bawiła się w dochodzenie prawdy i przystąpiła do wojny numer 3 – o wychowawcę.
Wychowawca
Pan Przemek o uczniach mówi tylko pozytywnie: Ola jest świetną organizatorką, Janek – duszą towarzystwa, Anka wyrośnie na liderkę, a Iga i Gosia są intelektualnie wybitne. Jego szczegółowy system oceniania, nastawiony jest na wydobycie dobrych cech dziecka. Za konkursy, wolontariat, nawet za wpis na szkolnego Facebooka można było zarobić plus z zachowania. To przy tym wychowawcy wyoutował się klasowy gej, przy nim poczuła się bezpiecznie transseksualna osoba. – Mieli z nim kontakt jak w “Stowarzyszeniu Umarłych Poetów” – opowiada jeden z rodziców.
I skończyło się jak w słynnym filmie.
Najpierw pan Przemek wsparł klasę w staraniach o zmianę polonistki, potem stanął po stronie Igi i Gosi, bo obniżone zachowanie wykluczyło je z walki o stypendium premiera. Wywalczył unieważnienie nagany, choć sprawa wisiała nad uczennicami nierozwiązana od ferii aż do rady klasyfikacyjnej na koniec roku szkolnego. Dyrektorka rozwiązała z nauczycielem umowę. Nie zdążył się nawet pożegnać z uczniami.
Czego my ich nauczymy?
Odejście ze szkoły Przemek przypłacił rozstrojem nerwowym i traumą. Gdy we wrześniu się okazało, że go nie będzie, dwoje uczniów odeszło.
– To ma być społeczna szkoła? Kompletnie nie czuliśmy, że mamy jakikolwiek głos w sprawie dzieci – mówi mi jedna z matek.
Na pytanie o powody rozstania z wychowawcą, szkolny rzecznik odpowiada: “Umowa została rozwiązana za porozumieniem stron. (…) nauczyciel do tej pory nie kwestionował rozwiązania z nim umowy”. Ale nauczyciel sądzi się z dyrektorką o naruszenie dóbr osobistych. Jako dowód przedstawia nagranie ze spotkania z rodzicami w jego sprawie.
Rodzice zwołali je w trybie pilnym, podczas wakacji. – Co mamy powiedzieć dzieciom? Czego ich uczymy, zwalniając człowieka, który zawsze był po ich stronie?
Słucham dwugodzinnego nagrania. Ponad 20 matek i ojców jest wyjątkowo zgodnych, spokojnych i dyplomatycznych. Ale dyrektorka stawia sprawę na ostrzu noża. – Albo ja, albo on – powiedziała. Tłumaczyła, że straciła do nauczyciela zaufanie, niezależnie od jego kompetencji, ponieważ nie umiał współpracować.
Rodzice usłyszeli np., że liczył się tylko z uczniami. Dlaczego to źle? Bo stał w kontrze do innych nauczycieli. “Państwa dzieci na lekcjach czuły się bezkarnie, czyli mogły się spóźniać, mogły pić, mogły jeść, mogły korzystać z telefonu”. U innych nauczycieli już tak nie było, więc to “podważa sposób pracy całej szkoły”.
Pan Przemek, choć informatyk, wytłumaczył licealistom zadania z matematyki. – To chyba dobrze? – zareagowali rodzice. Według dyrektorki źle, bo podważył zaufanie do matematyczki i upokorzył ją w oczach młodzieży.
Szalę przeważyło to, że przekazał uczennicom informację o tym, co szkoła chciała zrobić z powodu zdjęć Igi na Instagramie. Zdaniem dyrektorki zdradził tajemnicę rady pedagogicznej.
Żegnamy was!
Zasadę, że jeśli ktoś “podważa sposób pracy całej szkoły”, wylatuje, w SLO1 stosuje się częściej.
Pierwsza wyleciała Iga. Kiedy jeszcze wisiało nad nią widmo nagany, a szkoła straszyła jej rodziców kuratorem i policją. Przyparci do muru zaprotestowali. Zauważyli na piśmie, że przewidziana dla dziewczyny kara nie ma odzwierciedlenia ani w faktach, ani w szkolnym statucie. Dzisiaj znajdziemy w nim punkt o tym, że “za picie alkoholu i używanie narkotyków lub inne rażące naruszenie norm współżycia społecznego uczeń otrzymuje ocenę naganną i może być relegowany ze szkoły” (ale wciąż nie ma nic o konsekwencjach wygłupu, działania na szkodę wizerunku szkoły ani za “pochwalanie” narkotyków).
Za spostrzegawczość rodziców odpowiedziała Iga – dyrektorka wydaliła ją ze szkoły. W szkole publicznej musiałaby uczniowi udowodnić jakąś winę lub złamanie postanowień statutu, w społecznej wystarczy wypowiedzieć zawartą z rodzicami umowę cywilnoprawną na usługi edukacyjne.
– Jedno zajście, a dziecko od razu przekreślone! – komentuje przejęta mama ucznia z tej samej klasy.
Rodzice Igi ubłagali jej powrót, uzasadniając to wybitnymi osiągnięciami w nauce. Jednak dziewczyna już nie stanęła na nogi i po kilku miesiącach sami ją wycofali do edukacji domowej.
Markerem po torsie
W trzeciej klasie przyszła nowa polonistka i jednocześnie wychowawczyni. Pani M. zabiera uczniów do teatru i na wystawy, a polskiego uczy skuteczniej niż poprzedniczka. Choć metody ma tylko trochę łagodniejsze. Na przykład odpytuje całą klasę na stojąco, kto odpowie źle, nie może usiąść. – Niektórzy stali tak przez prawie 45 minut – opowiada mi jedna z lepszych uczennic. M. chwali się też metodami wychowawczymi. Kto “niewłaściwie” się zachowuje, ma do wyboru uwagę w dzienniku albo ciasto dla klasy – w ramach zadośćuczynienia.
M. zapisywała też uczniom markerem przypominajki. Na ich ciele. Traktują to jako żart nauczycielki starszej daty, gdy Jankowi zawija rękaw i pisze na przedramieniu: ZESZYT albo DŁUGOPIS. Śmieją się, gdy innemu uczniowi rozsuwa koszulę i na torsie przypomina: KSIĄŻKI.
Ale gdy Anka zapomina przynieść z domu zdjęcia z klasowej imprezy i ma wyciągnąć rękę do przypominajki, spina się. Jako przewodnicząca klasy wolałaby nie być tresowana na oczach kolegów. Nie podaje ręki. Nauczycielka ponawia polecenie. Anka zmyśla, że ma alergię na marker. Nauczycielka zamienia marker na długopis, wyciąga uczennicę na środek sali, przytrzymuje siłą i skórę pomiędzy łokciem a nadgarstkiem dziewczyny wypełnia dużym, czarnym napisem: ZDJĘCIA.
Anka ucieka z klasy i zapłakana dzwoni po rodziców.
Nauczycielka potem przeprasza, tłumaczy, że żartowała. “Wszystko, co robiłam, miało na celu wzmocnienie jej (Anki) poczucia wartości i sprawczości”.
Osaczona
Iga odchodzi ze szkoły w grudniu, w styczniu załamuje się Anka.
– Z tym pisaniem po ręce to było jak gwałt, tylko trochę mniejszego kalibru – mówi mi jedna z uczennic.
Po interwencji rodziców dyrektorka odsuwa nauczycielkę od klasy. Na polskim są zastępstwa, dyrektorka narzeka, że brakuje jej kadry. Uczniowie i rodzice przestają być jednomyślni – w końcu M. dobrze uczy, a matura już w przyszłym roku. Gdy Anka bierze pierwsze w życiu psychotropy, szkoła organizuje dla części uczniów dodatkowo zajęcia z M., żeby zwiększyć ich szanse na egzaminie dojrzałości. Ance tego nie mówią, ale widzi grupkę koleżanek wraz z nauczycielką na korytarzu. Chowa się w toalecie, potem ucieka ze szkoły.
– Dziecko czuje się osaczone, a nauczycielka będzie niszczyć kolejne roczniki – mówi mama Anki. Monituje w szkole, pisze do kuratorium, do wojewody, w końcu składa prywatny akt oskarżenia “wobec niedopełnienia przez dyrektorkę szkoły obowiązku zgłoszenia w terminie wskazanym w ustawie do rzecznika dyscyplinarnego faktu dopuszczenia się przemocy fizycznej i psychicznej” przez nauczycielkę.
Tuż po wizytacji urzędniczki z kuratorium oświaty w sprawie metod pani M. matka odbiera pocztą kopertę ze szkoły. A w niej wypowiedzenie umowy o świadczenie usług edukacyjnych dla Anki wraz z końcem trzeciej klasy. – Trzeba było wysłać dziecko do szkoły publicznej, to by się tak jej od razu nie pozbyli – słyszy matka w kuratorium.
Przebudzenie
O ile w szkołach publicznych rodzice są lokowani z grubsza w roli klientów, to szkołami STO mogą współzarządzać – jako członkowie prowadzących je stowarzyszeń, ręka w rękę z nauczycielami. Kontrolują wówczas finanse, mogą decydować o obsadzaniu stanowisk. W zarządach kół terenowych zasiadają często rodzice byłych uczniów, również dyrektorka SLO nr 1 ma za sobą taką historię – do SKT nr 21 STO weszła jako matka uczniów warszawskiej szkoły.
– To się sprawdzało tuż po PRL, kiedy walczyliśmy o demokrację. Dzisiejsi rodzice są zajęci własnym życiem i coraz mniej chętnie się angażują – mówi mi jeden z członków zarządu głównego STO. Twierdzi, że formuła już się wyczerpała, a kilka kół w Polsce całkowicie się prywatyzuje. W miejsce stowarzyszeń wchodzą prywatne fundacje, a w miejsce rodzicielsko-nauczycielskich wspólnot, zarządzanych zgodnie z demokratycznymi regułami, wprowadzani są menedżerowie, kierujący się głównie prawami rynku.
Podobny proces przechodzi teraz SKT nr 21 STO w Warszawie. I w jądro tych zmian trafili od razu rodzice z klasy A oraz jej były wychowawca, pan Przemek. Żeby zyskać wpływ na kształt edukacji własnych dzieci i politykę szkoły w tej materii, musieli zacząć od razu z grubej rury, czyli od protestu przeciw prywatyzacji szkoły. Zorganizowali akcję informacyjną, rozdawali przed szkołą ulotki, informowali nauczycieli i rodziców o nadchodzących zmianach. Jak na to zareagowała szkoła?
Żegnamy was!
Rodzicom Anki odmówiono przyjęcia do SKT nr 21 STO. Z powodu konfliktu interesów, bo skarżyli się w kuratorium na działania szkoły i zwracali uwagę na nieprawidłowości zarządowi głównemu STO.
Pan Przemek został z koła wykluczony, bo wniósł do sądu sprawę o naruszenie dóbr osobistych przeciwko dyrekcji szkoły. Zarząd koła jego zarzuty uznał za nieprawdziwe, choć sąd jeszcze się o nich nie wypowiedział.
Rodzice Janka, też z klasy Anki, Igi i Gosi, zostali do koła przyjęci, po czym ich z niego usunięto. Za konflikt interesów i “sprzeczności z misją” STO, czyli za protest przeciw prywatyzacji szkoły. Po usunięciu ze stowarzyszenia rodzice Janka dostali pismo z rozwiązaniem umowy na usługi edukacyjne.
Prezesem zarządu SKT nr 21 STO na warszawskim Ursynowie jest Karol Krajewski. To były dyrektor Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi z 2019 r., zaufany człowiek ówczesnego ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego. W radzie programowej NIKiDW zasiadali m.in. Przemysław Czarnek, Beata Szydło i Piotr Gliński. W 2019 r. instytut wydał pół miliona złotych z rezerwy budżetowej, z pominięciem ustawy o zamówieniach publicznych. Co najmniej 100 tys. zł przeznaczył na wydanie i promocję “Kanonu kuchni polskiej”, książki z przepisami pod jego redakcją, a 60 tys. zł przekazał na promocję dzieła fundacji, którą prowadzi zakon, do którego wstąpiła córka Krajewskiego. Ze stanowiska został odwołany w 2021 r. z powodu naruszenia dyscypliny finansów publicznych.
Pytam Krajewskiego, jak to się dzieje, że gdy w całym kraju STO narzeka na brak zaangażowania rodziców, na Ursynowie wyrzuca się rodziców, którzy chcą się angażować? I dlaczego szkoła pozbywa się uczniów? Prezes odpowiada, że rodzice działali na szkodę szkoły. I że gdyby mógł, podpisałby umowę bezpośrednio z dziećmi, ale nie miały wówczas 18 lat.
Bez ostrzeżenia
– Brutalnie pozbawiono nasze dzieci kontynuacji nauki w klasie maturalnej. Dlatego że otwarcie opowiedzieliśmy się przeciwko przemocy w klasie oraz wskazaliśmy nieprawidłowości w funkcjonowaniu szkoły – mówią rodzice Anki i Janka. Twierdzą, że w obu przypadkach rozwiązanie umowy nastąpiło bez ostrzeżenia, próby rozmowy, podania przyczyn.
Szkolnego rzecznika pytam o wyrzucenie dwójki uczniów na rok przed maturą. Oboje radzili sobie z nauką dobrze i nie mieli nieobecności, a ta decyzja skazuje ich na lęk o przyszłość i niepewność. “Rozwiązanie nastąpiło zgodnie z treścią umów i z zachowaniem okresu wypowiedzenia” – pisze mi rzecznik. Twierdzi też, że szkoła wszczęła postępowania sądowe względem rodziców obojga uczniów “ze względu na nieprawdziwe informacje, które rozpowszechniają na temat naszego zespołu szkół, oraz ich działalność podejmowaną na szkodę szkoły”.
Czuję się oszukany
O odejściu Anki uczniowie nie wiedzieli przed końcem roku szkolnego, ona sama dowiedziała się dopiero podczas wakacji. Co innego Janek. I o wszystkim kolegów informował.
– Gdy pytałem o moją przyszłość, nauczyciele mi mówili, że to są sprawy między dorosłymi i że mam się nie angażować – opowiada Janek. – Poczułem się oszukany. Nic złego nie zrobiłem, a szkoła mnie po prostu wykluczyła – mówi.
Janek robi karierę w modelingu i gra w filmach, jest w szkole popularny. Niemal 100 uczniów podpisało petycję w jego obronie. “Prosimy, aby nie karać ucznia za sytuację, na którą nie miał wpływu – napisali. – Przeniesienie w tak kluczowym momencie może mieć negatywny wpływ na jego wyniki maturalne i plany edukacyjne”.
Dyrekcja uporczywie przesłuchiwała inicjatorów petycji, a na zebraniu końcowym rodzice dowiedzieli się, że dzieci nie mogą protestować, chyba że pod okiem nauczycieli. Bo “może nie wiedzą, co podpisują”.
Na apelu przed ostatnimi w tej szkole wakacjami Janek podszedł niespodziewanie do mikrofonu.
– Dziękuję, że nie byliście obojętni – powiedział koleżankom i kolegom. Długo bili brawo.
Imiona uczniów i pewne szczegóły zmieniłam, dla ich ochrony